sobota, 9 sierpnia 2014

Parszywe Wakacje

Szczałę transportujemy na miejsce już dzień wcześniej, żeby uniknąć niespodzianek i pośpiechu w sobotę, póki co jest tylko kilka załóg. Rejestruję się i dostaję numer 7 – może przyniesie szczęście. Zostawiam auto w pitstopie na noc, wracam tu dopiero rano i szybciutko demontuję co tylko sie jeszcze da.

Najpierw jest runda zapoznawcza: jedno kółeczko na obejrzenie toru. Potem startujemy parami na czas, aby ustalić kto jedzie w której grupie. Jadę więc z załogą numer 8 i docieram jak pierwszy. Czas prawie idelnie w środku klasyfikacji lokuje mnie w drugiej z trzech grup.

Pierwsze kółko to też pierwsza awaria. Drążek biegów wpada pod podłogę, urwało się mocowanie. Koledzy z boksu 5 pomagają mi przewrócić micre na boczek i dość szybko naprawiam to gumą do bagażu ukradzioną z patrola.



Moja grupa jedzie około południa. Na starcie ustawiają nas według kolejności z „eliminacji”, mam 6 pozycję, stoimy parami, więc jestem w trzecim rzędzie. Gdy tylko flaga opada, od samego początku, wciskam się między startujących, żeby wywalczyć jak najlepszą pozycję początkową. Pierwsze pięć okrążeń to największa adrenalina i walka. Na torze są jeszcze wszyscy i raczej zbici w jeden peleton, non stop ktoś uderza z tyłu lub z boku, ja też nie jadę grzecznie. Dwa razy widzę żółtą flagę ostrzegawczą, po tym jak spycham inne złomy na zakrętach.



Micra jest tak leciutka, że nie ma żadnych problemów z przyspieszaniem, na wybojach też świetnie sobie radzi, jest tylko kilka miejsc tak dziurawych, że trzeba mocno zwolnić, o czym przekonuję się na każdym okrążeniu od nowa.


Mam kask bez szybki, okien bocznych brak a kurzu jest pod dostatkiem, trochę to przeszkadza w oddychaniu. Dookoła ryk silników, zgrzyty wyginanej i dartej blachy, lusterka, błotniki i inne elementy fruwają w powietrzu. Jednym słowem czad i chaos!



Wyprzedzanie to chyba największy fun. W pewnym momencie dobijam do ekipy z sąsiedniego boksu i jedziemy drzwi w drzwi, mogę przybić piątkę pilotowi z auta obok, moje lusterko boczne beztrosko wskakuje im do kabiny.


W końcu przeginam: kolejny raz w największe dziury wjeżdżam zbyt szybko, dwie pierwsze wybieram podskokami, ale trzecia, najgłębsza, zatrzymuje mnie do zera. Wbijam się po prostu dziobem w zbocze. Od tego momentu już nic nie jest takie łatwe jak dotychczas.


Z komory silnika wali coraz większa para, jednocześnie chyba właśnie wtedy łapię kapcia z przodu, co dodatkowo obciąża silnik. Robię tak jeszcze parę okrążeń, bo początkowo ten siwy dym to tylko efekt specjalny, jednak stopniowo, silnik mocno już przegrzany traci moc i gaśnie, gdy tylko ma okazję. Wystarczy trochę zwolnić i wjechać na piach, zwalnia i zdycha, więc redukuję do jedynki, wciskam pedał do dechy i patrzę na co go stać. Teraz już walczę tylko o to, żeby w ogóle ukończyć etap z możliwie dużą liczbą okrążeń.







Na całej trasie są co najmniej dwa miejsca w których muszę wzywać spychacz, bo samochód gaśnie na piachu a rozrusznik nie ma siły zakręcić, ale nie rezygnuję. Po zapchnięciu micra odpala, jedynka, gaz i rura do przodu. Co dziwne, niewiele aut zostaje już ze mną na torze i nieczęsto ktoś mnie wyprzedza. Myślę, że niedobitki też już tylko walczą o przetrwanie tych trzydziestu minut. Z pomocą spychaczy robie jeszcze jakieś 4 okrążenia.


Ostatkiem sił kończę etap, nie daję rady nawet dojechać do boksu. Od razu pojawia się informacja, że jestem w finale i już samo to jest dla mnie zaskoczeniem i nagrodą.



Zabieramy się z Grzesiem za wymianę koła i ponowne mocowanie węża od chłodnicy. Niestety to nie jedyne problemy. Blok silnika jest pęknięty i po wlaniu wody do układu, wyszystko wycieka dołem. Nie wróży to dobrze, ale postanawiam spróbować wystartować bez płynu. Uzupełniamy olej, odkręcamy oberwany tłumik, stawiamy micre na kołach i czekamy na finał. W międzyczasie Magda wraca z miasta z butelką szampana.

Mam wystartować pchany przez spychacz, no ale w finale silnik już nie chce zakręcić. Dyżurny patrol pcha mnie jakieś 150 metrów, bez skutku. Ponownie zjeżdżam do pitstopu numer 7 i na tym impreza się dla mnie kończy a szampanem świętujemy ostatnie pożegnanie Czerwonej Szczały.




Lessons learned:

W takim małym i skrajnie odchudzonym autku silnik 1.0 spokojnie wystarczy, natomiast chłodnicę koniecznie trzeba przenieść wyżej lub do kabiny, inaczej nie ma co marzyć o miejscu na podium, zabawa jest oczywiście świetna ale taki „cywilny” bolid z góry skazany jest na eksterminację. To jedynie kwestia czasu: jedziesz ostro – kończysz szybko, jedziesz ostrożnie, masz szansę dojechać, ale nie ma co marzyć klasyfikacji do finału. Ewentualny kolejny start w Parszywej to już będzie musiała być swego rodzaju przygotowana zmota.
Nawet nispecjalnie przejmowałbym się regulaminem, wynalazki startujące w parszywej bywają solidnie wzmacniane, nie tylko pianką ale i stalowymi profilami, tak więc panuje zasada: zapłaciłeś wpisowe - jedziesz.


A tu bardzo fajny filmik, na którym jestem widoczny może przez 4 sekundy :P
Ta edycja parszywej szczęśliwie trafiła też do magazynu logo

niedziela, 3 sierpnia 2014

odchudzanie wstępne

Dziś Szczała przeszła pierwsze wstępne odchudzanie. To, co dało się wywalić, nadal jednak zachowując zdolność do poruszania się po drogach publicznych, zostało zdemontowane.
Lekko licząc straciła 40 kg.
Optymalizacji poddane zostały następujące elementy: kanapa, całe poszycie za przednimi fotelami, koło zapasowe, szyby w drzwiach i mechanizmy, radio, tapicerka z drzwi pasażera.

To była najbardziej czasochłonna robota. Myślę, że co najmniej drugie tyle odpadnie na miejscu w Łasku. Wtedy pozbędę się prawego fotela, reflektorów przednich i tylnych lamp, szyb bocznych, drzwi bagażnika, być może również maski.

Póki co stoi w pitstopie z przyciemnionymi szybami ;)


Zastanawiam się jeszcze czy i jak ją udekorować...