Najpierw jest runda zapoznawcza: jedno kółeczko na obejrzenie toru. Potem startujemy parami na czas, aby ustalić kto jedzie w której grupie. Jadę więc z załogą numer 8 i docieram jak pierwszy. Czas prawie idelnie w środku klasyfikacji lokuje mnie w drugiej z trzech grup.
Pierwsze kółko to też pierwsza awaria. Drążek biegów wpada pod podłogę, urwało się mocowanie. Koledzy z boksu 5 pomagają mi przewrócić micre na boczek i dość szybko naprawiam to gumą do bagażu ukradzioną z patrola.
Moja grupa jedzie około południa. Na starcie ustawiają nas według kolejności z „eliminacji”, mam 6 pozycję, stoimy parami, więc jestem w trzecim rzędzie. Gdy tylko flaga opada, od samego początku, wciskam się między startujących, żeby wywalczyć jak najlepszą pozycję początkową. Pierwsze pięć okrążeń to największa adrenalina i walka. Na torze są jeszcze wszyscy i raczej zbici w jeden peleton, non stop ktoś uderza z tyłu lub z boku, ja też nie jadę grzecznie. Dwa razy widzę żółtą flagę ostrzegawczą, po tym jak spycham inne złomy na zakrętach.
Micra jest tak leciutka, że nie ma żadnych problemów z przyspieszaniem, na wybojach też świetnie sobie radzi, jest tylko kilka miejsc tak dziurawych, że trzeba mocno zwolnić, o czym przekonuję się na każdym okrążeniu od nowa.
Mam kask bez szybki, okien bocznych brak a kurzu jest pod dostatkiem, trochę to przeszkadza w oddychaniu. Dookoła ryk silników, zgrzyty wyginanej i dartej blachy, lusterka, błotniki i inne elementy fruwają w powietrzu. Jednym słowem czad i chaos!
Wyprzedzanie to chyba największy fun. W pewnym momencie dobijam do ekipy z sąsiedniego boksu i jedziemy drzwi w drzwi, mogę przybić piątkę pilotowi z auta obok, moje lusterko boczne beztrosko wskakuje im do kabiny.
W końcu przeginam: kolejny raz w największe dziury wjeżdżam zbyt szybko, dwie pierwsze wybieram podskokami, ale trzecia, najgłębsza, zatrzymuje mnie do zera. Wbijam się po prostu dziobem w zbocze. Od tego momentu już nic nie jest takie łatwe jak dotychczas.
Z komory silnika wali coraz większa para, jednocześnie chyba właśnie wtedy łapię kapcia z przodu, co dodatkowo obciąża silnik. Robię tak jeszcze parę okrążeń, bo początkowo ten siwy dym to tylko efekt specjalny, jednak stopniowo, silnik mocno już przegrzany traci moc i gaśnie, gdy tylko ma okazję. Wystarczy trochę zwolnić i wjechać na piach, zwalnia i zdycha, więc redukuję do jedynki, wciskam pedał do dechy i patrzę na co go stać. Teraz już walczę tylko o to, żeby w ogóle ukończyć etap z możliwie dużą liczbą okrążeń.
Na całej trasie są co najmniej dwa miejsca w których muszę wzywać spychacz, bo samochód gaśnie na piachu a rozrusznik nie ma siły zakręcić, ale nie rezygnuję. Po zapchnięciu micra odpala, jedynka, gaz i rura do przodu. Co dziwne, niewiele aut zostaje już ze mną na torze i nieczęsto ktoś mnie wyprzedza. Myślę, że niedobitki też już tylko walczą o przetrwanie tych trzydziestu minut. Z pomocą spychaczy robie jeszcze jakieś 4 okrążenia.
Ostatkiem sił kończę etap, nie daję rady nawet dojechać do boksu. Od razu pojawia się informacja, że jestem w finale i już samo to jest dla mnie zaskoczeniem i nagrodą.
Zabieramy się z Grzesiem za wymianę koła i ponowne mocowanie węża od chłodnicy. Niestety to nie jedyne problemy. Blok silnika jest pęknięty i po wlaniu wody do układu, wyszystko wycieka dołem. Nie wróży to dobrze, ale postanawiam spróbować wystartować bez płynu. Uzupełniamy olej, odkręcamy oberwany tłumik, stawiamy micre na kołach i czekamy na finał. W międzyczasie Magda wraca z miasta z butelką szampana.
Mam wystartować pchany przez spychacz, no ale w finale silnik już nie chce zakręcić. Dyżurny patrol pcha mnie jakieś 150 metrów, bez skutku. Ponownie zjeżdżam do pitstopu numer 7 i na tym impreza się dla mnie kończy a szampanem świętujemy ostatnie pożegnanie Czerwonej Szczały.
W takim małym i skrajnie odchudzonym autku silnik 1.0 spokojnie wystarczy, natomiast chłodnicę koniecznie trzeba przenieść wyżej lub do kabiny, inaczej nie ma co marzyć o miejscu na podium, zabawa jest oczywiście świetna ale taki „cywilny” bolid z góry skazany jest na eksterminację. To jedynie kwestia czasu: jedziesz ostro – kończysz szybko, jedziesz ostrożnie, masz szansę dojechać, ale nie ma co marzyć klasyfikacji do finału. Ewentualny kolejny start w Parszywej to już będzie musiała być swego rodzaju przygotowana zmota.
Nawet nispecjalnie przejmowałbym się regulaminem, wynalazki startujące w parszywej bywają solidnie wzmacniane, nie tylko pianką ale i stalowymi profilami, tak więc panuje zasada: zapłaciłeś wpisowe - jedziesz.
A tu bardzo fajny filmik, na którym jestem widoczny może przez 4 sekundy :P
Ta edycja parszywej szczęśliwie trafiła też do magazynu logo.



