Jeszcze wieczorem Gunar opowiada o swoim Simsonie, więc rano nalegam na przejażdżkę po parkingu pobliskiego Intermarche. Co prawda nigdy nie maiłem Simsona, ale prowadzi się tak samo jak Kadeta, którego męczyłem w dzieciństwie, więc żaden problem. Biorę też Ukochaną na bardzo krótki kurs tą piekielną maszyną, przerażona wbija mi paznokcie w żebra już przy prędkości 15 km/h.
Dziś jest plan żeby dojechać do Włoch jak najwyższą drogą, więc znów serpentyny. Jednak dojazd w góry nie jest łatwy, ciężko się skupić, gdy wokół tyle motoryzacyjnych perełek. Pewnie ze względu na bardzo pogodne niedzielne przedpołudnie, na ulice wyjechały wszystkie okoliczne klasyki, youngtimery, supersamochody i generalnie, co tam kto miał fajnego w garażu. Oczopląsu można dostać. Pod tym względem Szwajcaria to bardzo ciekawy kraj. Im wyżej tym ciekawiej, zagęszczenie Ferrari, Lambo i Porsche sprawia, że nasz kaszkaj musi wyglądać oryginalnie. Ten dzień bezpowrotnie zepsuł dla mnie BMW Z3, to auto jest już tak pospolite i opatrzone jak Fabia czy inny Yaris. Spotykamy też coś, co w pierwszej sekundzie przypomina Bugatti, ale jak teraz oglądam zdjęcia to zmieniam zdanie i nie jestem w stanie zidentyfikować tego wynalazku.
Oczywiście podtrzymuję tą tezę, gdy tylko zjeżdżamy na niżej położone drogi i autostrady. Tutaj jest ograniczenie do 120 kmh, co oznacza, że jeśli jedziesz 110 to jesteś zawalidrogą a jeśli puścisz się 130 to jesteś piratem drogowym i wyprzedzasz każde porsche. Przed samą granicą Italii załapuję się na fotkę z radaru, na dozwolone 100, mam około 115, szaleństwo.
Nie mamy dziś zaplanowanego noclegu, co początkowo wydaje się błędem. Wjeżdżamy do zatłoczonego dużego miasta Como i trochę na czuja staram się z niego wydostać. Trafiamy na drogę wiodącą mniej więcej brzegiem ogromnego jeziora. W praktyce przeciskamy się przez malutkie, stare miasteczka leżące wzdłuż tej drogi, która może 200 lat temu była spoko, teraz fajna to może ona jest dla skuterów. Strasznie męczy mnie ciągłe mijanie się na grubość lakieru wzdłuż kamienic bez centymetra chodnika. Staję na pierwszym wolnym miejscu na jakimś mini placyku. Pięćdziesiąt metrów dalej jest stuletni hotel z widokiem na jezioro i najbezpieczniejszym hasłem do wifi, jakie widziałem. Na 4 piętrze sieć jest jeszcze bezpieczniejsza, bo w ogóle nie ma zasięgu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz