sobota, 21 czerwca 2014

Złoty wał

Po tak długiej przerwie w jeżdżeniu, naprawdę niecierpliwie czekam na kolejną edycję żagańskiego rajdu i wreszcie się iści. Mam metromierz, mam pilota, auto sprawne - jedziemy.
Już sama droga obfituje w archivementy offroadowe. Na miejscu spotykam wielu starych znajomych, ale również nowe twarze. Atmosfera jak zawsze pozytywna, po to właśnie jeździ się na Land Sagan!
Środowisko jak zwykle mocno homogeniczne - 1 Nissan, 1 Opel, 1 Mercedes a reszta to już tylko TATA motors.

Tym razem Gerard jeszcze bardziej postawił na pieczątki piesze "nietechniczne", moim zdaniem trochę z tym przesadził, momentami czuję się jak grzybiarz a grzybobranie to nie jest moja mocna strona. Mimo to zabawa świetna pod sensacyjną fabułę zakrojoną na skalę międzynarodwą.


Na samym początku odpuszczamy pieczątki miejskie chcąc ruszyć już w trasę a te zadania uzupełnić później, okazuje się to dobrym pomysłem. Niestety stawia nas to w roli pionierów – razem z ekipą Mariusza szukamy roadbooka, na co schodzi nam chyba ze 40 minut. Natomiast pieczątki ukrytej na cmentarzu w ogóle nie możemy znaleźć.

Jak już łapiemy roadbooka to lecimy bardzo płynnie. Magda jest rewelacyjnym pilotem: dobrze czyta mapy, ma dużo lepszą orientację w terenie ode mnie (no i jest lekka a jak wiadomo w terenie każdy kilogram robi różnicę) ;) :*

Co jakiś czas szukamy pieczątek krzakach, z różnym skutkiem. Brak pieczątki to kara 10 minut, więc szukanie dłużej powoduje niepotrzebną stratę.


Za największe wyzwanie techniczne uważam przejazd przez stare torowisko. Partol jest za długi na takie zabawy: raz ustawiam się lekko w poprzek torów i nie mogę wrócić na prostą, mam wrażenie, że śruby doszczętnie potną mi opony, smród palonej gumy czuć wszędzie. Najbardziej krytyczny moment to zjazd z nasypu przez rów. Najpierw biorę pod zbyt małym kątem i brakuje wykrzyżu na przejazd, potem z kolei taranując sobie drogę do wyjścia, mocno wyginam zderzak. Od tej pory ociera o oponę przy każdym wyboju. Jarek pomaga mi odrobinę go wyprostować, więc jako tako mogę jechać dalej.


Większość trasy pokonujemy z załogą Mariusza, zmieniając się na prowadzeniu i pomagają sobie w nawigacji i szukaniu. W pewnym momencie jakoś mocniej się gubimy i już jedziemy osobno.

Trochę kicha z tą sklepową, najpierw tracimy czas w sklepie a potem strażnik cofa nas po oranżadę a sklep już zamknięty – klimacik rodem z PRL – może tak właśnie miało być ;)


Pieczątki techniczne przy lotnisku w zasadzie proste, niektóre widać, że robimy jako pierwsi, jednej tylko nie daję rady odbić, kolejny minus długiego auta.

Na metę dojeżdżamy jako trzeci a już po chwili odkrywam, że rozrusznik powiedział „na dziś wystarczy”.
Ku mojemu zdziwieniu po podliczeniu punktów, wychodzi na to, że złoty wał ozdobi moją półeczkę. Marzenie się spełniło, wygraliśmy, jestem szczęśliwy.


W niedzielę zbieramy się rano jeszcze przed zaplanowaną wycieczką, wcześniej sprawiamy jeszcze radość właścicielom produktów TATA prosząc Gerarda o pociągnięcie aż patrol odpala. Nie gaszę go już do momentu odstawienia pod warsztat w Łodzi.

Podsumowując: było świetnie, na mój gust jedynie zbyt dokładnie pochowane pieczątki, ale to moje zdanie. Za rok wypada bronić tytułu.


p.s. O rajdzie napisała prawda do bólu ;) i Gazeta Lubuska


sobota, 7 czerwca 2014

Metromierz

W ramach przygotowania do kolejnego rajdu w Żaganiu (i nie tylko), kupuję metromierz. Największe wyzwanie to oczywiście odnalezienie sygnału z impulsatora. Metodą dedukcji, trafnie wyznaczam jedną śrubke na panelu licznika. Poniżej dokumentacja, być może zaoszczędzi komuś główkowania. Biały kabelek idzie do metromerza.


Ze względu na cenę wybrałem jeden z rodzimych modeli dostępnych na allegro. Po zamontowaniu na "półeczce" jest bardzo czytelny, sprawia też wrażenie solidnego, no ale życie pokaże, bo nie mam szczęścia do elektroniki w patrolu. Reset jest bardzo ergonomiczny, pilot ma go pod ręką, więc nie widzę sensu montowania dodatkowego przycisku na kablu.