Moja niezdrowa fascynacja Chevroletem El Camino zaczęła się od serialu komediowego My Name Is Earl. Tam występuje on w roli złoma, należącego do mieszkańca przyczepy, drobnego łotrzyka Earla, ale tak naprawdę to ceniony klasyk ze sportowym zacięciem.
Bardzo podoba mi się, kompletnie niepraktyczny (po europejsku myśląc) pomysł budowania sportowego pickupa na bazie osobówki. Ten samochód jest bez sensu, ale jest piękny, jak każdy muscel z lat siedemdziesiątych. Dziś już takich nie robią. Czyżby?
Wystarczy pojechać do Australii, by na każdym kroku podziwiać takie wozy produkowane przez Holdena nawet dzisiaj. Czasem widać tu Forda Falcona, ale ten już nie ma takiego polotu. Australijczycy nazywają je UTE i tłuką ich setki tysięcy. Niektóre faktyczne służą do wożenia drobnych materiałów ale mnie najbardziej w oczy rzucają się te przybajerzone, obniżone, na osiemnastocalowych felgach i z ponad sześciolitrowym V8 pod maską. Zdecydowanie woziłbym się takim w Australii po mieście.
Czytałem, że Amerykanie bardzo by chcieli, ale Holden nie robi UTE z kierownica po właściwej stronie, kwitnie więc biznes na przekładkach i po wielu akrobacjach formalnych można coś takiego zarejestrować w USA jako samoróbkę. Pojedynczym oszołomom się to udaje.
Zastanawiałem się nad tym czy Polacy mają swojego UTE i dochodzę do wniosku że nie. Polonez Truck się nie liczy, bo nie ma ładowni zintegrowanej z kabiną. Linia Dacii Pickup ma potencjał, ale napęd na przód ja dyskwalifikuje. Pozostaje chyba cieszyć się zdjęciami i polować na modele.
A nie, przepraszam, kiedyś był przecież on.
środa, 27 grudnia 2017
sobota, 25 listopada 2017
Nie lataj Tigerem
Powrót do domu też nie jest nudny. Ponieważ bilety kupione znacznie wcześniej są z Sydney a my obecnie jesteśmy w Cairns należy jakoś pokonać te dwa i pół tysiąca kilometrów. Wybieramy samolot tanich linii Tigerair. Niestety nieświadomi faktu, że linie te są tak tanie, iż mają chyba tylko jeden samolot i w przypadku złej pogody, która była dwa dni wcześniej, opóźnione są wszystkie kolejne loty do czasu aż owe opóźnienie uda im się nadrobić. Tak, więc mimo znakomitej pogody i regularnych odlotów innych linii, nasz samolot jest opóźniony trzy godziny, co przy czterogodzinnym buforze, jaki założyliśmy w Sydney powoduje, że nie wiemy czy zdążymy przesiąść się na właściwy lot do domu.
Na pokładzie Tigera podejmujemy więc bolesną acz konieczną decyzję: Bagaż zostaje w Sydney. Nie stracimy czasu na jego odebranie oraz nadanie, co zresztą teoretycznie jest możliwe najpóźniej godzinę przed odlotem. Gdy tylko koła dotykają pasa startowego łokciami przepychamy się do wyjścia, pędzimy do taksówek, łapiemy pierwszą i zlecamy gościowi kurs życia: Na terminal międzynarodowy, szybko! Po pięciu minutach biegiem dopadamy do punktu kontroli, potem kontrola paszportowa, jeszcze tylko kilometr do bramki 56 i spoceni jak szczury meldujemy się na pięć minut przed odlotem obsłudze mojej ulubionej linii Singapore Airlines.
Szczęśliwie bagaż udaje nam się odzyskać trzy tygodnie później. Szkoda, że walizki nie potrafią mówić, bo prawdopodobnie opowiedziałyby historię ciekawszą niż nasza, o podróży niemal dookoła świata z nieoczekiwanymi zwrotami akcji i barwnym tłumem bohaterów z lotnisk na obu półkulach.
Szczęśliwie bagaż udaje nam się odzyskać trzy tygodnie później. Szkoda, że walizki nie potrafią mówić, bo prawdopodobnie opowiedziałyby historię ciekawszą niż nasza, o podróży niemal dookoła świata z nieoczekiwanymi zwrotami akcji i barwnym tłumem bohaterów z lotnisk na obu półkulach.
Etykiety:
Australia
Lokalizacja:
Sydney Nowa Południowa Walia, Australia
piątek, 24 listopada 2017
Przystanek Pacyfik
Ostatni tydzień australijskich wakacji przeznaczony jest na odpoczynek od trudów podróży po niekończącym się planie filmowym Mad Maxa. Łapiemy lokalny samolot z Alice Springs do Cairns a tam czeka na nas Toyota niemal identyczna z tą, którą pozostawiliśmy w Alice, chociaż już ulepszona, bo wyposażona w firanki na oknach lampkę LED w części kuchennej.
Zwiedzamy krótko miasto i nauczeni doświadczeniem kupujemy jakieś siatki, które będzie można umieścić w nocy na oknach, żeby nie spać w zamknięciu.
Prawie cały tydzień poruszamy się w tą i z powrotem po Captain Cook Highway. Droga ta łączy Cairns z Port Douglas i jest tu lokalnym odpowiednikiem Great Ocean Road. Nie jest aż tak długa i malownicza, ale zdecydowanie nadrabia nagromadzeniem przyjaznych miejsc i plaż. Tutaj tropikalny las deszczowy z licznymi wodospadami i osobliwościami przyrody spotyka się z Oceanem Spokojnym. W kilkanaście minut można przemieścić się z zalanej deszczem dżungli na słoneczne wybrzeże, idealne miejsce na powakacyjny chillout.
Nasza baza to jeden z pierwszych kempingów spotkanych na drodze Kapitana Cooka i w ogóle pierwszy, na którym się zatrzymujemy. Jest tu kilkanaście domków, basen i miejsca „zasilane” dla większych kamperów, które widać że zaparkowane są tu na długo. Niektórzy już teraz mają całe obozowiska przystrojone świątecznymi lampkami. My dostajemy najlepsze moi zdaniem miejsce, troszkę na uboczu, przy zadaszonej kuchni a przede wszystkim na piasku zaledwie kilka metrów od morskiego brzegu. Od razu wiem, że lepszego noclegu już nie ma po co szukać i codziennie będziemy wracać właśnie tu do naszego Przystanku Pacyfik.
Odpoczynek do długich trasach nie oznacza, że nic się nie dzieje, wprost przeciwnie, w okolicy jest mnóstwo ciekawych miejsc, np. wspomniany już las deszczowy z licznymi wodospadami.
Hipisowskie miasteczko Kuranda żyjące z turystów.
Można spróbować snorkelingu przy Wielkiej Rafie Koralowej.
Albo wybrać się na rejs rzeką Daintree w poszukiwaniu krokodyli.
Lokalna fauna nie jest tak natarczywa w tej części kontynentu. Uciążliwości ograniczają się do umiarkowanej liczby much końskich w dzień i komarów w nocy, w przypadku gdy wieje od oceanu komary mają wolne. Po kempingu kręcą się dziwne nieloty, których skrzek przypomina dźwięki wydawane przez małe dinozaury z filmu Jurassic Park.
Aha, to że jest piękna plaża i ciepła woda, nie znaczy że można się tu kąpać. Niektóre odmiany rzecznych krokodyli przystosowały się do polowania w słonej wodzie i wszędzie widnieją znaki przed nimi ostrzegające. Kąpiemy się w ogrodzonej części plaży oddalonej o kilkaset metrów.
Zwiedzamy krótko miasto i nauczeni doświadczeniem kupujemy jakieś siatki, które będzie można umieścić w nocy na oknach, żeby nie spać w zamknięciu.
Prawie cały tydzień poruszamy się w tą i z powrotem po Captain Cook Highway. Droga ta łączy Cairns z Port Douglas i jest tu lokalnym odpowiednikiem Great Ocean Road. Nie jest aż tak długa i malownicza, ale zdecydowanie nadrabia nagromadzeniem przyjaznych miejsc i plaż. Tutaj tropikalny las deszczowy z licznymi wodospadami i osobliwościami przyrody spotyka się z Oceanem Spokojnym. W kilkanaście minut można przemieścić się z zalanej deszczem dżungli na słoneczne wybrzeże, idealne miejsce na powakacyjny chillout.
Nasza baza to jeden z pierwszych kempingów spotkanych na drodze Kapitana Cooka i w ogóle pierwszy, na którym się zatrzymujemy. Jest tu kilkanaście domków, basen i miejsca „zasilane” dla większych kamperów, które widać że zaparkowane są tu na długo. Niektórzy już teraz mają całe obozowiska przystrojone świątecznymi lampkami. My dostajemy najlepsze moi zdaniem miejsce, troszkę na uboczu, przy zadaszonej kuchni a przede wszystkim na piasku zaledwie kilka metrów od morskiego brzegu. Od razu wiem, że lepszego noclegu już nie ma po co szukać i codziennie będziemy wracać właśnie tu do naszego Przystanku Pacyfik.
Odpoczynek do długich trasach nie oznacza, że nic się nie dzieje, wprost przeciwnie, w okolicy jest mnóstwo ciekawych miejsc, np. wspomniany już las deszczowy z licznymi wodospadami.
Hipisowskie miasteczko Kuranda żyjące z turystów.
Można spróbować snorkelingu przy Wielkiej Rafie Koralowej.
Albo wybrać się na rejs rzeką Daintree w poszukiwaniu krokodyli.
Lokalna fauna nie jest tak natarczywa w tej części kontynentu. Uciążliwości ograniczają się do umiarkowanej liczby much końskich w dzień i komarów w nocy, w przypadku gdy wieje od oceanu komary mają wolne. Po kempingu kręcą się dziwne nieloty, których skrzek przypomina dźwięki wydawane przez małe dinozaury z filmu Jurassic Park.
Aha, to że jest piękna plaża i ciepła woda, nie znaczy że można się tu kąpać. Niektóre odmiany rzecznych krokodyli przystosowały się do polowania w słonej wodzie i wszędzie widnieją znaki przed nimi ostrzegające. Kąpiemy się w ogrodzonej części plaży oddalonej o kilkaset metrów.
Etykiety:
Australia
Lokalizacja:
Captain Cook Hwy, Palm Cove QLD 4879, Australia
niedziela, 19 listopada 2017
Alice Springs
Alice Springs jest na naszej trasie wyłącznie dlatego, że jest tam lotnisko z którego można polecieć do Cairns. Nie mamy tyle czasu, by jechać samochodem kolejne dwa tysiące kilometrów w kierunku plaży.
Nastawiam się, że nie będzie tu absolutnie nic, jedyne na czym mi zależy to klimatyzowany pokój na noc. Zanim jednak dotrzemy do owego pokoju, niespodzianka. Przydrożne znaki kierują nas do jakiegoś muzeum. Nauczeni, że w outbacku takich okazji nie wolno marnować, odbijamy kilkaset metrów od drogi i wtem:
National Road Transport Hall of Fame posiada setki najróżniejszych pojazdów, zarówno zabytkowych jak i stosunkowo nowoczesnych.
Są tu też sale pamięci dokumentujące różnego rodzaju zloty i upamiętniające tłumy truckersów zasłużonych dla rozwoju australijskiego transportu.
Jest też największy na naszej planecie showroom Kenwortha, gdzie można podziwiać większość modeli tego producenta wstawionych tu zaraz po wyprodukowaniu. Do niektórych można nawet wejść.
Wizyta tu to świetna zabawa. Czuję się trochę jak dziecko jadące do dentysty a tu nagle po drodze wesołe miasteczko. Jestem przekonany, że w całej Australii nie ma drugiego podobnego miejsca a już na pewno nie na terytorium północnym, gdzie w ogóle nie ma nic i z tego powodu nawet nie chciało im się organizować tu stanu.
Samo miasto nie zawodzi pokładanych w nim oczekiwań. Jest niedzielne popołudnie i większość nielicznych przybytków jest zamknięta a na ulicach i trawnikach wałęsają się Aborygeni nawołując głośno w swoim języku. Po krótkiej i stresującej przechadzce „po centrum” zdążymy jeszcze zobaczyć pierwszy telegraf i już meldujemy się w basenie przynależnym do kempingu, na którym czeka na nas klimatyzowana przyczepa.
Nastawiam się, że nie będzie tu absolutnie nic, jedyne na czym mi zależy to klimatyzowany pokój na noc. Zanim jednak dotrzemy do owego pokoju, niespodzianka. Przydrożne znaki kierują nas do jakiegoś muzeum. Nauczeni, że w outbacku takich okazji nie wolno marnować, odbijamy kilkaset metrów od drogi i wtem:
Jest też największy na naszej planecie showroom Kenwortha, gdzie można podziwiać większość modeli tego producenta wstawionych tu zaraz po wyprodukowaniu. Do niektórych można nawet wejść.
Wizyta tu to świetna zabawa. Czuję się trochę jak dziecko jadące do dentysty a tu nagle po drodze wesołe miasteczko. Jestem przekonany, że w całej Australii nie ma drugiego podobnego miejsca a już na pewno nie na terytorium północnym, gdzie w ogóle nie ma nic i z tego powodu nawet nie chciało im się organizować tu stanu.
Samo miasto nie zawodzi pokładanych w nim oczekiwań. Jest niedzielne popołudnie i większość nielicznych przybytków jest zamknięta a na ulicach i trawnikach wałęsają się Aborygeni nawołując głośno w swoim języku. Po krótkiej i stresującej przechadzce „po centrum” zdążymy jeszcze zobaczyć pierwszy telegraf i już meldujemy się w basenie przynależnym do kempingu, na którym czeka na nas klimatyzowana przyczepa.
Lokalizacja:
Alice Springs Terytorium Północne 0870, Australia









