Kilkadziesiąt kilometrów na południowy zachód od Melbourne zaczyna się Great Ocean Road. Droga, której przejechanie jest równie obowiązkowe jak California Route One, zapewnia tez podobne doznania. Ciągnie się przez ponad dwieście kilometrów z czego znaczna część na wzgórzach tuż nad samym brzegiem Wielkiej Zatoki Australijskiej. Zupełnie przypadkiem podążamy nią w jedynie słusznym kierunku: z wschodu na zachód. To bardzo ważne, bo wszystkie zatoczki widokowe znajdują się po lewej stronie a na szosie z racji tego, że jest bardzo kręta, pasy ruchu oddzielone są podwójną ciągłą. Takich mini parkingów na kilka aut nie sposób policzyć. Zatrzymujemy się mniej więcej, na co trzecim. Zachmurzenie jest różne stąd również zdjęcia są mniej lub bardziej udane. Widoki są niezapomniane. Mam jednak wrażenie, że przebieg drogi można było poprowadzić jeszcze korzystniej z turystycznego punktu widzenia. Są tu bardzo długie i nudne odcinki, gdzie oddala się ona od brzegu nawet na kilka kilometrów. Co ciekawe i dla nas niezrozumiałe, ogromne tereny miedzy asfaltem a wybrzeżem nie są zagospodarowane w żaden ciekawszy sposób niż zwykłe pastwiska dla bydła. Co za marnotrawstwo, ciekawe czy krowy doceniają w jak wspaniałym miejscu przyszło im się wypasać.
Na trasie leży również wiele punktów przygotowanych do turystyki naprawdę masowej. Parkingi na setki aut i dziesiątki autobusów, wycieczki helikopterami, ścieżki, schodki, mostki, toalety, jednym słowem wszystko, czego niemiecki lub chiński emeryt potrzebuje do szczęścia a może nawet więcej. Są też miejsca gdzie można spuścić sobie do oceanu łódź przyciągniętą na lawecie.
Ze względu na nagromadzenie postojów, oraz ogólny brak pośpiechu, przejechanie Great Ocean Road zajmuje nam prawie dwa dni, ale chcąc zobaczyć wszystko i nocując na licznych okolicznych kempingach, można zaczepić się tu nawet na tydzień.
Na pierwszy nocleg wybieramy dobrowolnie-płatny kemping pełen lokalnych red necks’ów sprawiających wrażenie bardzo tu zadomowionych. Zamieniamy kilka zdań i jak tylko zdradzam, że wybieramy się do Red Centre zostajemy zasypani dobrymi radami, zwłaszcza w temacie Aborygenów. Mamy nie zjeżdżać z asfaltu, nie zabierać nikogo na stopa i spać tylko tam gdzie nocują ciężarówki, w przeciwnym razie zostaniemy obrabowani ze wszystkiego, co mamy. Niczego z powyższych i tak nie maiłem w planach, więc spoko, zresztą koledzy i koleżanki z kempingu też nie wyglądają na ludzi, dla których bez wahania zatrzymałbym się przy drodze.
Stopniowo zaczynamy podążać na północ. Noce wciąż są jeszcze raczej zimne, ale w dzień temperatury sięgają 34 stopni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz