Przy najdłuższym na półkuli południowej drewnianym molo w
Port Augusta żegnamy się z wodami Wielkiej Zatoki Australijskiej i rozpoczynamy podróż przez
outback drogą transkontynentalną znaną jako
Stuart Highway.
Przypada nam przejechanie sporej jej części, bo mniej więcej połowy do Alice Springs. Cóż można na jej temat powiedzieć poza oczywistymi skojarzeniami ze starą
US Route 66. Przede wszystkim jest bardzo dobrej jakości i cały czas odbywa się na niej ruch tranzytowy, choć nie jest on duży i uciążliwy. Należy tylko uważać na kangury i emu, których nie ma dużo, lecz mogą się trafić. Jedzie się, więc stosunkowo wolno obserwując pobocze i kilka razy dziennie wyprzedzając road train.
Podobny charakter ma
Red Centre Way odnoga prowadząca do Uluru i innych parków krajobrazowych. Tu ruch jest jeszcze bardziej ograniczony do turystycznego, dostaw do parków i aborygeńskiego autostopu. Im bliżej red centre tym większy upał, wyższe ceny paliw i wody a nieliczni kierowcy coraz częściej pozdrawiają cię gestem dłoni.
Wyprawa w outback uczy przede wszystkim doceniania nielicznych i drobnych przydrożnych atrakcji, jak drzewo opon, zardzewiałe wraki itp. uczy również wykorzystywania wszelkich nadarzających się okazji. Jest stacja benzynowa – tankujesz, jest bar – jesz, jest toaleta - … i tak dalej.
Jednym z ciekawszych punktów przystankowych jest
dingo fence. Najdłuższy płot świata, dłuższy od muru chińskiego, oddziela część kontynentu, na której wypasa się owce od tej na gdzie występują psy Dingo. Mają rozmach ci Australijczycy.
Doceniam naszą premium Toyotę za tempomat, wynalazek zdecydowanie ułatwiający połykanie setek kilometrów prostej i raczej pustej trasy. Aby lepiej znieść duże odległości można też słuchać audiobooka albo grać w nie-przejedź-jaszczurki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz