Prysznic i toalety w parku zostały zamknięte na noc i rano nie możemy doczekać ich otwarcia, jedziemy więc do innej części Sydney, bo Madzia ma spotkanie służbowe. Ja w tym czasie spędzam „quality time” w sporym centrum handlowym nieopodal. Trochę chodzę po sklepach, w których królują już dekoracje świąteczne, co nieco dziwi na początku listopada, ale to nie nowość, bo pierwsze choinki w tym roku widzieliśmy już przedwczoraj na lotnisku.
Czas spędzam głownie na obserwacji otoczenia. Nie tylko tu, w sklepach, ale generalnie w całym Sydney widać, że w społeczeństwie zaczynają górować osoby pochodzenia azjatyckiego. Jeszcze teraz białych Australijczyków jest więcej, ale jeśli przyjrzeć się grupom dzieci idącym do szkoły to już na dwadzieścioro dzieci, jedna dziewczynka ma blond włosy, jedna jest w muzułmańskiej chuście a pozostałe osiemnaście to skośnookie klony. Również w centrum handlowym widać ten trend, większość obsługi to Azjaci, nawet wczoraj w rzekomo włoskim bistro, cała obsługa łącznie z kucharzami pochodziła z Azji. Z zasłyszanych rozmów mogę też wywnioskować, że osoby 40+ nie urodziły się w Australii, bo rozmawiają między sobą po chińsku czy tam wietnamsku, ale już nastolatki w lokalnej odmianie angielskiego. Nie widzę w tym nic złego, po prostu stwierdzam jak jest, ci ludzie tu pracują, budują gospodarkę kraju, mają tu dzieci i będzie ich coraz więcej. I jeszcze jedna ciekawostka, gdziekolwiek jadę na wakacje, prawie od razu wyłapuję w tłumie polskie słowa i tak trafiam na mieszkańców naszej cebulandii. Tu jak na razie po polskich turystach nie ma śladu.
Po południu jedziemy w Góry Błękitne, które słyną z tego, że powietrze jest tu lekko zabarwione przez olejki z porastających wszędzie eukaliptusów. Zatrzymujemy się w dwóch naprawdę malowniczych punktach widokowych, niestety silny zimny wiatr trochę zmusza nas do pośpiechu.
Po wizycie w dużym tłocznym mieście nareszcie robi się bardziej swobodnie na drogach. Stopniowo zgłębiamy klimaty małych miasteczek, długich leniwych dróg. Spotykamy pierwsze road trains a wraz z nimi pierwsze truchła kangurów przy drodze, ale im nie robimy zdjęć. Eukaliptusy rosną wszędzie, nie tylko w górach.
Na trasie wyszukujemy darmowy kemping z gorącym prysznicem (wczoraj był zimny). Jest to piękny i rozległy teren nad jeziorem. Bardzo czysty, zadbany, wykoszona trawka, boisko, szatnie. teraz dopiero widzę, że to co czytałem o kempingach w Australii to prawda. Wiele osób podróżuje w ten sposób po kraju a lokalne społeczności dbają o tego typu miejsca, nie tylko dla siebie ale i dla innych. Zatrzymało się tu ze dwadzieścia kamperów i terenówek z namiotami dachowymi a miejsca jest i na 150 i więcej, można by tu robić festiwale.
Jadę „do centrum”, czyli na stację kolejową, przy której jest poczta, sklep spożywczy, monopolowy i posterunek policji. W bottle shop’ie kupuję kilka puszek lokalnego piwa. Dopiero po powrocie, nad jeziorem w towarzystwie miliona zielonych kąsających muszek, zauważamy etykietę „Made in Vietnam”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz