Ayers Rock to swego rodzaju punkt kulminacyjny naszej podróży, element, na którym od początku zależało nam najbardziej. Samotny monolit w środku równiny robi niesamowite wrażenie na nas i na każdym, kto tu zawita. Nie bez powodu rdzenni mieszkańcy „zaklepali” to miejsce jako święte. Taki kolos nie wyłania się z wnętrza piekieł ot tak bez powodu, niechybnie mieszkają tu duchy przodków.
I nieważne, że nie jest to największy monolit, nieważne że nawet nie jest to monolit, nieważne że wcale nie taki samotny, bo oddalone o trzydzieści kilometrów formacje Kata Tjuta robią bardzo podobne wrażenie. To miejsce przyciąga ludzi swoją osobliwością i swego rodzaju niedostępnością. Z bliska wygląda jak wielki wypiek, ciasto które urosło niezbyt równo. Jedna wielka skała powstała w wyniku jakieś gęstej erupcji w czasach, gdy nie było jeszcze mrówek i zastygła w formie, jaką widzimy obecnie.
W okolicy kręcimy się prawie trzy dni nocując w jedynym miejscu, w jakim można tu oficjalnie nocować, czyli w Ayers Rock Resort. Jest to tak naprawdę całe miasteczko z hotelami, kempingiem, basenami, barami, centrum handlowym, stacją benzynową i wszystkim, czego potrzebują tysiące przebywających tu turystów o portfelu dowolnej grubości.
Pierwszego dnia udaje nam się odbyć dwu-trzy kilometrowy trekking w Kata Tjuta. Trasa jest bardzo łatwa lub powiedzmy średnio trudna, bo jest troszkę stromych podejść, ale ponieważ trafiamy tu o trzynastej, jest już ekstremalnie gorąco.
Wieczorem jedziemy na punkt widokowy dedykowany do obserwowania Uluru przy zachodzie słońca, niestety niebo jest zachmurzone właśnie na zachodzie i zbliżająca się gwałtowna burza skutecznie blokuje promienie słoneczne.
Kolejnego dnia jedziemy na trekking dookoła świętej góry. Ścieżka ma około dziesięć kilometrów i jest to zupełnie płaski trakt. Ponownie jednak nie szlak a temperatura są największą przeszkodą. Spacerek dookoła góry zajmuje nam trzy i pół godziny i jest nader wyczerpujący. Gdyby co dwa kilometry nie rozstawiono tu zbiorników z wodą pitną, kości białych turystów zdobiłyby alejkę na całej jej długości.
Dlaczego nikt nie powiedział mi, że można tak?
Tego wieczoru wyprawa na zachód słońca nareszcie kończy się sukcesem.
Mimo stosunkowo wiosennej pory roku odnotowujemy tu ekstremalne temperatury. Wyjście z klimatyzowanego samochodu na 37 stopni Celsjusza to jak zderzenie ze ścianą. Kolejne zderzenie następuje, gdy wracasz do tego czekającego na słońcu samochodu po pół godzinie. Dotychczas jednak mamy szczęście do wieczornych burz, skutecznie schładzają one powietrze do względnie znośnego poziomu. Nie doceniamy tego do dnia, w którym deszcz nie spadł. Pierwsza taka noc przypada w resorcie, gdzie o dziwo nie ma komarów. Śpimy nago przy otwartych oknach w temperaturze przekraczającej trzydzieści stopni. Rano pakując manatki i składając materac znajduję w kajucie ogromnego karalucha, ma kilkanaście centymetrów długości. Aż mnie otrząsa jak go zgniatam. Dla dobra wszystkich postanawiam nie wspominać o tym Madzi.
Od rana mamy zaplanowany lot helikopterem. Pierwszy raz mam okazję lecieć śmigłowcem i od razu stwierdzam, że wygląda to na łatwiznę. Niestety pan pilot ma inne zdanie.


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz