Cała twarz pali mnie po wczorajszej wizycie na szczycie, dopiero teraz uświadamiam sobie że to od słońca, trzeba się było nakremować a tak pocierpię jakiś czas. Dziś jest dzień tranzytowy z rajskiej doliny do Melbourne. Górskie kręte drogi stopniowo ustępują typowej australijskiej autostradzie, która z kolei korkuje się już na dwadzieścia kilometrów przed miastem. Byłby to najnudniejszy dzień pod słońcem, gdyby nie postój na obiad z wifi w
Benalla, jednym z tych mikrych prowincjonalnych miasteczek, gdzie wiek klienta „restauracji” z klaunem nie spada poniżej osiemdziesiątki.
W okolicy jest jakiś zlot klasyków i na ulicach roi się od wspaniale odrestaurowanych oldtimerów pamiętających czasy, w których lokalni miłośnicy happy meal’a chodzili jeszcze do szkółki niedzielnej. Ja oczywiście biegam po chodniku z telefonem i jak oszalały pstrykam, co się da.
Wieczorem docieramy do Magdy i Toma gdzie czeka na nas prawdziwe łóżko i pralka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz