niedziela, 19 października 2014

Jura

Na weekend jedziemy do Jury krakowsko-częstochowskiej. Nigdy tam nie byłem a z Łodzi jest stosunkowo blisko. Pomysł polega na tym, żeby przejechać trasę nr 12 z przewodnika BF Goodrich a przy okazji zahaczyć o jakieś inne lokalne atrakcje.

Trasa jest bardzo łatwa, w zasadzie brak jakichkolwiek trudności terenowych, ale także wyjątkowo widokowa i obfituje w wiele okazji do wyżycia się w okolicznych torach, pustyniach i kamieniołomach.

Jeszcze w piątek odwiedzamy ruiny koło „pana pstrąga” i wspinamy się na malowniczą górkę Zborów, która kusi już z drogi wojewódzkiej 792.



Potem logujemy się w domku pod skałką, na którą oczywiście też trzeba było wejść. Domki przyjemne, czyste i nowe, Warto się tam kiedyś jeszcze zatrzymać, jeśli będzie okazja, polecam, bo mają traktor, ale o tym za chwilę.

Trasa zaczyna się w Olsztynie i prawie na samym początku prowadzi na tor offroadowy Jura Park. Całkiem-całkiem ten tor, ale ma strasznie piaszczysty grunt. Podstawowa atrakcja to duża korona z licznymi podjazdami. Patrol nie daje rady na takich piaskach pod stromizny, więc podjeżdżam „od lasu” gdzie jest łagodniej i zaliczam zjazdy. Jest też dużo krętych odcinków leśnych gdzie niedawno prowadzono jakiś rajd. Warto zajechać i pokręcić się tam za niewielką opłatą.







Na trasie jest też pustynia siedlecka, już mniej przygotowane miejsce, ale za to ogólnodostępne. Tu piach jest jeszcze głębszy. Na górę ze słupem nie daję rady podjechać, ale może trzeba było bardziej szukać, przecież energetyka jakoś tam musi wjechać od czasu do czasu. W swoim geniuszu wybieram się na pustynie bez łopaty i jakichkolwiek podkładów, następnym razem w większej grupie i ze sprzętem na pewno się uda.



Cięgle mijamy skałki na wzgórzach, skąd widać całą okolicę. Na większych już w średniowieczu powstały zamki, niektóre nawet częściowo lub całkowicie odbudowano.




W pewnym momencie trafiamy na kamieniołom, w którym wg opisu z przewodnika można znaleźć skamieniałe amonity. No i teraz mamy po amonicie: ja mniejszy a Madzia wielki i ciężki amonicior do ogródka, wg naszej pani gospodarz - cenne znalezisko.



W drodze między zamkami i skałami, na jednym z parkingów, spotykamy scoobiego a chwikę po tym zielonego busika. Pewnie ekipa szuka duchów w którymś z zamków, my też widzieliśmy wskazówki.



W sobotę wieczorem wracając już do domku, na samiutkim końcu postanawiamy skrócić sobie drogę i wybieramy „czerwony szlak” przez las. Droga oczywiście ciekawsza, ale ściemnia się i tuż przed końcem robi się zbyt wąska, w efekcie pakuję Patrola jedną stroną do rowu. Zamiast rozejrzeć się lepiej – szarpię w nadziei, że wyjdzie. Niestety przytula się do drzewa w nietypowym zwisie.

sztuczny uśmiech
Początkowy niepokój mija, gdy okazuje się ze jesteśmy 100 metrów od celu. Dzwonimy do właścicieli i za 20 minut pojawia się traktor-zbawca. Drzewo przyspieszy chyba moją odkładaną od lat wizytę u blacharza, bo totalnie spróchniały próg po spotkaniu z pniem już w zasadzie na tym odcinku, nie istnieje. Przywołuje wspomnienia nieodżałowanego Froda Fiesty w automacie. Akcja ratownicza, choć zakończona szybkim sukcesem, dodatkowo znacznie wygina mi kieł w tylnym zderzaku - to też trzeba jakoś będzie zaplombować.

W niedziele przed powrotem do domu, postanawiamy sprawdzić jeszcze, ponoć super plac zabaw w Wysokiej, o którym wspominał nam parkingowy z Ogrodzieńca. Fatycznie nie zawiodłem się jest bardzo duży teren, chyba ogólnodostępny. Pełno w nim leśnych pagórków, na większość długą terenówką nie ma się co pchać. Nie brakuje błota i piachu, są nasypy, jest staw, więc nawet Max byłby usatysfakcjonowany. Idealne miejsce na testy, o których w piątek wspominał Sławek.



Generalnie Jura to raj dla miłośników zamków, skałek, jaskiń, pustyni, pagórków i błota.

sobota, 4 października 2014

Pechowe Halloween

Cała para w gwizdek, skrzynia z gównolitu odpada i pęka w połowie pierwszego okrążenia. Ale od początku.

Rano dojeżdżamy z Rafciem i zabieramy się za odchudzanie, obcinamy tłumik, przy okazji zamieniamy koła, żeby lepsze opony były na przodzie. Wczoraj dobiłem do 3 atmosfer i jechało się łatwo szybko i przyjemnie, ale gdy przyjrzeliśmy się przedniej oponce, z której wystają druty to łapiemy się za głowę. Na szczęście jest bardzo dobry zapas.



Runda eliminacyjna idzie naprawdę nieźle, Uno zasuwa jak szalone. Reaguje jak powinno i ma naprawdę świetne przyspieszenie. Bułka z masłem.


Problemy zaczynają się na właściwym etapie. Na dojazdówce wpadam lekko w rów i patrol mnie popycha na start. W tym momencie auto gaśnie i nie chce już zapalić. Wycofuję się oczywiście z tego etapu. Dwóch kolegów pomaga mi namierzyć problem. Po pół godzinie dumania i eksperymentów, okazuje się, że jest tam gdzieś przy nogach pasażera taki czujnik bezwładnościowy, który odcina zasilanie pompy paliwa, po wykryciu ”kolizji”. Szybciutko omijam ten głupawy czujnik i Uno znów żyje.



Udaje się ubłagać sędziów żeby puścili mnie z ostatnim etapem – najwolniejszym. Więc już będzie trochę łatwiej wejść do finału, myślę sobie.

W końcu długo wyczekiwany start, po kilkuset metrach wyprzedzam jakieś pięć aut, zaczynam dopiero łapać adrenalinę i wtedy klapa. Słyszę jak tryby ostatni raz się zazębiają a potem jest już totalny luz na drążku. Wiem, że to koniec.

Oglądam to i się potwierdza, skrzynia jest oberwana z mocowań, popękana i ma sporą dziurę, przez którą kapią resztki oleju.


Tyle przygotowań na nic, albo może nie na nic, wniosek jest taki, że z gówna bata nie ukręcisz. Baza była nie ta. Następny musi być Japończyk: micra, swift itp.


Z dalszych obserwacji stwierdzam, że przenoszenie chłodnicy do kabiny to jednak nie jest dobry pomysł. Przy takim wysiłku dla silnika, woda potrafi się zagotować i co niektórzy jadą z kipiącym wrzątkiem w kabinie. Chłodnica musi być nad maską i to musi być niestandardowo duża, myślę, że na tego typu zabawy, nawet dwukrotnie przewymiarowana. Wyższe sprężyny się sprawdziły. Dodatkowo trzeba koniecznie wzmocnić jakoś to, co może się oberwać, uciąć tłumik wcześniej, poświęcić trochę czasu na solidny przegląd podwozia. Kolejny bolid przyjedzie już na lawecie.

A filmik jest tutaj, mimo że któtki, rejestruje w zasadzie cały występ - dziękuję Madziu.

niedziela, 21 września 2014

psssssst!

Uno dostało nowy akumulator a mechanik wymienił już sprężyny na wyższe, więc są postępy. Obiektem wymagającym nieoczekiwanej troski okazują się kielichy, mocno przerdzewiałe, mogą nie utrzymać sprężyn i amorów podczas rajdu. Początkowo nie zwróciłem uwagi, że jest aż tak źle. Młody ma „coś wymyślić” żeby to wzmocnić jakoś, może podspawać kawał blachy, nie wiem. Micra była 5 lat starsza a blachę miała o lata świetlne lepszą od Uniaka, no ale taka jest przepaść między Fiat Auto Poland a Nissanem.

Dzisiaj jeszcze w ramach atrakcji imieninowych dzieciaki malują mój samochód farbami w sapreju. Super zabawa i efekt też rewelacyjny, mimo, iż każdy malował, co chciał – bez żadnej wstępnej koncepcji. Teraz to już naprawdę jedyne takie Uno.

Po malowaniu Kinga rzuca: „Bez złota do domu nie wracaj” Potrafi podnieść stawkę skubana ;)







niedziela, 7 września 2014

uno, dos, tres...

Już wiem, że drugie podejście do parszywej będzie i to będzie w Fiacie Uno fire 1.0 1998.
Gościu od którego kupuję chwali sie że wygrał nim jakieś tam mistrzostwa w car audio, ponoć wycisnął z zestawu 168dB. Obecnie z tego systemu zostały jakieś dorabiane głośniczki w drzwiach i gruuuuby kabel w bagażniku.
Fiacenty jeździ całkiem nieźle, po odchudzeniu będzie na pewno nie gorszy od szczały. Audiofil niestety zrobił jeszcze jeden myk: wymienił przednie sprężyny na niższe (od fiata cc) Czekają nas więc co najmniej następujące zabiegi:
  • odchudzenie wnętrza 
  • wymiana akumulatora na jakiś używany ale lepszy od tego padła, które jest teraz 
  • wymiana przednich sprężyn na wyższe (może od Tipo z jakimś większym silnikiem) 
  • przeniesienie chłodnicy do kabiny 
Na samym terenie rajdu:
  • odchudzanie ostateczne (zderzaki, klapa, lampy, maska, szyby tył). 
  • obcięcie połowy wydechu
Założenie jest takie, aby tym razem nie tylko wejść do finału ale i go ukończyć. Jeśli to się uda, to znaczy że bolid bedzie również zdolny do startu w kolejnej edycji. Muszę opracować plan przechowania gdzieś żelaza do tego czasu. Póki co myślę żeby namówić p. Zbyszka z Auto Japan w Łasku.


Może tym uda się skombinować GoPro, żeby mieć fajny filmik z wnętrza, ale ostatecznie pewnie zamontuję rejestrator.

Tymczasem autko stoi juz u zaufanego mechanika, który nie dość że ogarnia Patrola, to jeszcze wydaje się rozumieć moje dziwne pomysły.

sobota, 9 sierpnia 2014

Parszywe Wakacje

Szczałę transportujemy na miejsce już dzień wcześniej, żeby uniknąć niespodzianek i pośpiechu w sobotę, póki co jest tylko kilka załóg. Rejestruję się i dostaję numer 7 – może przyniesie szczęście. Zostawiam auto w pitstopie na noc, wracam tu dopiero rano i szybciutko demontuję co tylko sie jeszcze da.

Najpierw jest runda zapoznawcza: jedno kółeczko na obejrzenie toru. Potem startujemy parami na czas, aby ustalić kto jedzie w której grupie. Jadę więc z załogą numer 8 i docieram jak pierwszy. Czas prawie idelnie w środku klasyfikacji lokuje mnie w drugiej z trzech grup.

Pierwsze kółko to też pierwsza awaria. Drążek biegów wpada pod podłogę, urwało się mocowanie. Koledzy z boksu 5 pomagają mi przewrócić micre na boczek i dość szybko naprawiam to gumą do bagażu ukradzioną z patrola.



Moja grupa jedzie około południa. Na starcie ustawiają nas według kolejności z „eliminacji”, mam 6 pozycję, stoimy parami, więc jestem w trzecim rzędzie. Gdy tylko flaga opada, od samego początku, wciskam się między startujących, żeby wywalczyć jak najlepszą pozycję początkową. Pierwsze pięć okrążeń to największa adrenalina i walka. Na torze są jeszcze wszyscy i raczej zbici w jeden peleton, non stop ktoś uderza z tyłu lub z boku, ja też nie jadę grzecznie. Dwa razy widzę żółtą flagę ostrzegawczą, po tym jak spycham inne złomy na zakrętach.



Micra jest tak leciutka, że nie ma żadnych problemów z przyspieszaniem, na wybojach też świetnie sobie radzi, jest tylko kilka miejsc tak dziurawych, że trzeba mocno zwolnić, o czym przekonuję się na każdym okrążeniu od nowa.


Mam kask bez szybki, okien bocznych brak a kurzu jest pod dostatkiem, trochę to przeszkadza w oddychaniu. Dookoła ryk silników, zgrzyty wyginanej i dartej blachy, lusterka, błotniki i inne elementy fruwają w powietrzu. Jednym słowem czad i chaos!



Wyprzedzanie to chyba największy fun. W pewnym momencie dobijam do ekipy z sąsiedniego boksu i jedziemy drzwi w drzwi, mogę przybić piątkę pilotowi z auta obok, moje lusterko boczne beztrosko wskakuje im do kabiny.


W końcu przeginam: kolejny raz w największe dziury wjeżdżam zbyt szybko, dwie pierwsze wybieram podskokami, ale trzecia, najgłębsza, zatrzymuje mnie do zera. Wbijam się po prostu dziobem w zbocze. Od tego momentu już nic nie jest takie łatwe jak dotychczas.


Z komory silnika wali coraz większa para, jednocześnie chyba właśnie wtedy łapię kapcia z przodu, co dodatkowo obciąża silnik. Robię tak jeszcze parę okrążeń, bo początkowo ten siwy dym to tylko efekt specjalny, jednak stopniowo, silnik mocno już przegrzany traci moc i gaśnie, gdy tylko ma okazję. Wystarczy trochę zwolnić i wjechać na piach, zwalnia i zdycha, więc redukuję do jedynki, wciskam pedał do dechy i patrzę na co go stać. Teraz już walczę tylko o to, żeby w ogóle ukończyć etap z możliwie dużą liczbą okrążeń.







Na całej trasie są co najmniej dwa miejsca w których muszę wzywać spychacz, bo samochód gaśnie na piachu a rozrusznik nie ma siły zakręcić, ale nie rezygnuję. Po zapchnięciu micra odpala, jedynka, gaz i rura do przodu. Co dziwne, niewiele aut zostaje już ze mną na torze i nieczęsto ktoś mnie wyprzedza. Myślę, że niedobitki też już tylko walczą o przetrwanie tych trzydziestu minut. Z pomocą spychaczy robie jeszcze jakieś 4 okrążenia.


Ostatkiem sił kończę etap, nie daję rady nawet dojechać do boksu. Od razu pojawia się informacja, że jestem w finale i już samo to jest dla mnie zaskoczeniem i nagrodą.



Zabieramy się z Grzesiem za wymianę koła i ponowne mocowanie węża od chłodnicy. Niestety to nie jedyne problemy. Blok silnika jest pęknięty i po wlaniu wody do układu, wyszystko wycieka dołem. Nie wróży to dobrze, ale postanawiam spróbować wystartować bez płynu. Uzupełniamy olej, odkręcamy oberwany tłumik, stawiamy micre na kołach i czekamy na finał. W międzyczasie Magda wraca z miasta z butelką szampana.

Mam wystartować pchany przez spychacz, no ale w finale silnik już nie chce zakręcić. Dyżurny patrol pcha mnie jakieś 150 metrów, bez skutku. Ponownie zjeżdżam do pitstopu numer 7 i na tym impreza się dla mnie kończy a szampanem świętujemy ostatnie pożegnanie Czerwonej Szczały.




Lessons learned:

W takim małym i skrajnie odchudzonym autku silnik 1.0 spokojnie wystarczy, natomiast chłodnicę koniecznie trzeba przenieść wyżej lub do kabiny, inaczej nie ma co marzyć o miejscu na podium, zabawa jest oczywiście świetna ale taki „cywilny” bolid z góry skazany jest na eksterminację. To jedynie kwestia czasu: jedziesz ostro – kończysz szybko, jedziesz ostrożnie, masz szansę dojechać, ale nie ma co marzyć klasyfikacji do finału. Ewentualny kolejny start w Parszywej to już będzie musiała być swego rodzaju przygotowana zmota.
Nawet nispecjalnie przejmowałbym się regulaminem, wynalazki startujące w parszywej bywają solidnie wzmacniane, nie tylko pianką ale i stalowymi profilami, tak więc panuje zasada: zapłaciłeś wpisowe - jedziesz.


A tu bardzo fajny filmik, na którym jestem widoczny może przez 4 sekundy :P
Ta edycja parszywej szczęśliwie trafiła też do magazynu logo