Szeroka plaża ma tu wyjątkowo twardy i zbity piasek, co umożliwia swobodną jazdę samochodem, wydzielono na niej dwa pasy dla zmotoryzowanych a plażowicze mają drugi priorytet. Wjazd na wybrzeże jest obecnie lokalną atrakcją, płatną i ograniczoną do godzin dziennych. My jesteśmy za wcześnie i nie łapiemy się.
Oczywiście amerykanie ścigali się po tej plaży odkąd mieli samochody a może nawet wcześniej. Do 1959 roku była to jedyna opcja, bo wtedy dopiero otwarto jeden z najsłynniejszych torów wyścigowych na świecie: Daytona International Speedway.
Mam tu wykupiony pięciominutowy przejazd oryginalnym bolidem po głównej nitce toru, który ma kształt owalu z pięcioma zakrętami w lewo. Brzmi jak nuda, ale nic bardziej mylnego. Śmiałków na dzisiaj jest kilkunastu, wszyscy odbieramy kombinezony, odbębniamy obowiązkową fotkę i udajemy się na 45 minutowe szkolenie teoretyczne.
Instruktor ma ogromną wiedzę i doświadczenie, którym może się dzielić i robi to na pewno bardzo dobrze, jedyny problem polega na tym, że akcent ma bardziej jankeski niż Woody Harrelson w filmie Zombieland. obdarzony jest też ogromnym poczuciem humoru, zna setki dowcipów i gier słownych zrozumiałych dla każdego na sali poza nami. Szkolenie jest więc wyczerpujące. Skupiam się jak na maturze, by wyłapać najwięcej istotnych informacji, dzięki którym wyjdę z jazdy bez szwanku. Nie mamy się ścigać, ale na torze w tym samym czasie poza weekendowymi amatorami, trenują też zawodowi kierowcy NASCAR. Wychwytuję, że skrzynia jest manualna, czterobiegowa i że bardzo szybko dojdę do czwartego biegu i już potem mam go nie zmieniać. Hamulec jest potrzebny tylko na samym końcu. Tor jest silnie wyprofilowany i właściwie bolid prowadzi się sam, ale całą drogę będę obserwowany przez osobistego pilota, on ma wydawać instrukcje przez radio i niczego nie wolno mi robić bez jego wyraźnego polecenia. Fajnie, to już dla mnie brzmi jak start rakiety Apollo 13.
No dobra, idziemy do samochodów. Faktycznie są to oryginalne bolidy zgodne ze specyfikacją używaną w wyścigach. Dla bezpieczeństwa mają tylko ograniczoną prędkość obrotów do 5000/min, poza tym nie różnią się niczym: 5.8 litra V8 pewnie grubo ponad 600 koni, konstrukcja rurowa i nadwozie z laminatu z namalowanymi światłami, lusterek bocznych nie ma a centralne to jakiś plastikowy dowcip pokryty sreberkiem od czekolady. Nie wiem dlaczego ale ustawiają nas wg wzrostu i startuję jako pierwszy. Dostaję kask z interkomem i od razu wita mnie głos instruktora Davida. Na szczęście nie jest to ten facet z salki szkoleniowej. Tego rozumiem dużo lepiej. Podczas wsiadania obsługa krzywo montuje mi kierownicę. To znaczy montuje prosto, ale koła są skręcone i przycisk interkomu który powinienem mieć pod prawym kciukiem na godzinie drugiej, po ruszeniu i wyprostowaniu kół, ląduje na godzinie szóstej. No i już mam trochę gorzej. Radio każe mi odpowiedzieć a ja właśnie po raz pierwszy rozpędzam bestię i jednocześnie szukam tego cholernego przycisku a David krzyczy trzeci raz “MATEUSZ DO YOU COPY?” i “GET ON THE RACING LANE! NOW!” Powinienem już mieć czwórkę ale wciąż cisnę na dwójce. Szybko nadrabiam zaległości, włączam się do ruchu i zaczynam się rozpędzać. Po trudnym początku nabieram wiatru w żagle nawet za bardzo, David każe mi zredukować obroty do 3 tys. Mam trzymać się 5 stóp na prawo od żółtej linii, nie wiem ile to, ale się staram i chyba idzie mi dobrze bo Houston mnie chwali i pozwala na każdym kolejnym okrążeniu jechać trochę szybciej. W końcu dochodzę do limitu przy 5 tysiącach, co w praktyce daje jakieś 140 mil na godzinę. Wrażenie prędkości jest spotęgowane bardzo niskim położeniem fotela, bolid nie ma okien a tłumienie jest symboliczne, wszystko ryczy i trzeszczy. Profil zakrętów powoduje że wciska mnie w fotel jak na kolejce górskiej. Faktycznie tor jest tak nachylony, że nie sposób się w niem nie utrzymać. Im bardziej po zewnętrznej tym większy kąt zmusza auto do skrętu we właściwą stronę. Ja jadę “powolutku”, prawie zupełnie po wewnętrznej, dopiero pod koniec muszę trzymać się bliżej środka nitki toru.
Jedne z najdłuższych pięciu minut mojego życia dobiega końca, dobijam do padoka i rzeczywiście po raz pierwszy szukam hamulca. Wychodzę na miękkich nogach zadowolony zarówno z siebie jak i z tego że już po wszystkim. Chętnie bym to powtórzył w dłuższej wersji, ale jak na pierwszy raz to w zupełności wystarczy. Myślę że właśnie to pierwsze pięć minut jest najtrudniejsze, później to już rodzaj treningu. Jeszcze nie ma południa gdy adrenalina opada, jestem tak wyczerpany, że mógłbym iść spać a wrażeń wystarczy mi na kilka następnych dni.


Brak komentarzy:
Prześlij komentarz