Druga największa atrakcja tego wyjazdu do Stanów to pięciodniowy rejs wycieczkowcem po Karaibach. Początkowo mamy lekkie obawy czy rejs się odbędzie bo jeszcze przed wyjazdem słyszeliśmy o jakimś nowym wirusie i jeden podobny statek utknął u wybrzeży Japonii a żaden port nie chce go przyjąć po tym jak kilka osób tam ma objawy grypopodobne. Jednak na wejściu dokładnie nas przepytano skąd jesteśmy, jak się czujemy, wiec przyjmujemy, że równie łatwo jak ten statek weszliśmy, tak z niego szczęśliwe za kilka dni zejdziemy.
Carnival Sensation jest ogromny, przynajmniej na nas robi takie wrażenie bo zdecydowanie są też większe wycieczkowce. Statek jest nie tyle hotelem co całym kompleksem hotelowo wypoczynkowo rozrywkowym. Poza kajutami na pięciu poziomach są tu również bary, stołówka, baseny ze zjeżdżalniami, stoły do ping-ponga, strefa do kąpieli słonecznych itd. ale to jeszcze nic, pod wieczór życie przenosi się na zamknięte części pokładu a tu dopiero są największe atrakcje: dwie sale kinowo teatralne, kilka drink barów, kasyno, sklepy z pamiątkami, galeria sztuki i tak dalej.
Takie all inclusive na wodzie.
Nocą można bawić się przenosząc z baru do baru wraz z kaowcem i jego kabareciarzami lub wybrać jeden z trzech klubów tanecznych z muzyką w różnym stylu. Gości można podzielić na trzy największe grupy etniczne i każda znajdzie coś dla siebie. Afroamerykanie których jest najwięcej mają swój klub RnB z DJem, Latynosi tancbudę z kapelą na żywo grającą w kubańskich rytmach. Trzecia najliczniejsza grupa to emerytowani biali, raczej grają w kasynie i piją ale jest też dyskoteka puszczająca muzykę taneczną gdzie bawi się cała młodzież. Dla porządku wspomnę, że jest tu tez sporo osób o dalekowschodnim typie urody, ale oni nie imprezują, bo pracują jako załoga. My każdego wieczora odwiedzamy wszystkich po trochu, idziemy na stand-up, pijemy z kaowcem, śpiewamy przy barze, pokręcimy się u Kubańczyków, pobujamy się w towarzystwie czarnoskórej klasy pracującej, posłuchamy koncertu kapeli grającej covery Elvisa itd. Nie można się tu nudzić a my zawsze przestrzegamy zasad więc się nie nudzimy.
Po prawie dwóch dniach rejsu budzimy się rano u brzegu Wielkiego Kajmanu, który, nie jest taki znowu wielki. Powiedzmy sobie szczerze, że George Town bardziej przypomina Mielno po sezonie niż stolicę państwa.
W pobliżu portu jest kilka sklepów z pamiątkami, urzędy. poczta itp. po ulicach leniwie przechadzają się "wolne kurczaki". Niewiele jest tu do oglądania, więc łapiemy busik w kierunku miejskiej plaży i po 20 minutach jazdy jesteśmy na miejscu.
Mimo iż publiczna, jest to jedna z najpiękniejszych plaż na jakiej dane mi było plażować. Woda czysta i ciepła, miękki piaseczek, tłumów nie ma, łapiemy wolny parasol i korzystamy przez kila godzin.
W przyportowym sklepiku kupujemy jakieś wino na później ale Azjaci przy wejściu na pokład są nieubłagani, skanują nam bagaż i konfiskują "alkohol" który rzekomo mamy odzyskać po rejsie. Argumenty, że to tylko sok, nie trafiają na podatny grunt.
Następnego dnia kolej na Jamajkę. Jesteśmy w porcie Ocho Rios i próbujemy powtórzyć scenariusz z Kajmanów, tzn nie kupujemy wycieczki na statku tylko szukamy atrakcji na własną rękę. Już przy samym wyjściu z portu dopada nas tłum naganiaczy. Nie ma od nich ucieczki, trzeba przejść kilkaset metrów przez całą aleję. "Jestem Leroy, zabiorę Cię tam gdzie nikt inny" , "Nazywam się Seemor Payless, jedź ze mną zobaczysz prawdziwą Jamajkę". Ciężko jest a na końcu wchodzimy na skrzyżowanie na którym nie ma żadnych przystanków autobusowych, tylko jakieś opuszczone budynki i szemrane towarzystwo "Chcesz spotkać Jezusa?" "Wiesz że jest właśnie tydzień Marleya? Chcesz coś kupić?". Ponieważ nie chcemy jeszcze na tym etapie życia poznawać Jezusa, zawracamy na aleję naganiaczy. Nie ma innego wyjścia jak wynegocjować najlepszą cenę i jechać z jednym z nich. Szybko okazuje się że naganiacze to nie kierowcy, oni tylko sprzedają, tak więc ten który wzbudził nasze zaufanie nie będzie tym który nas przewiezie. Tak właśnie trafiamy w ręce a raczej do samochodu Masamana. Masaman naprawę ma na imię Winston i jest prawdziwym Jamajczykiem, który pokaże nam prawdziwą Jamajkę za najniższą cenę. Trzeba się bardzo skupić by zrozumieć co mówi.
- Z Polski.
- A gdzie to?
- W Europie.
- A.... wiem, Europa. W zeszłym tygodniu też wiozłem takiego jednego z Europy, może znacie?
Oglądamy z nim trochę tej obiecanej prawdziwej Jamajki, ale z samochodu. nie warto wysiadać. Widać różnicę w stosunku do Kajmanów. Znaczy się na korzyść Kajmanów, które jeszcze nie uwolniły się spod panowania królowej. Tu na Jamajce rządzą się sami i to widać. Według Masamana nie ma tu "wolnych kurczaków" wszystkie do kogoś należą i nie wolno ich łapać. No dobra nie będziemy.
Jedziemy na wzgórze skąd można podziwiać port, nasz statek i posiadłość Micka Jaggera. Masaman skutecznie odpędza parkingowych naciągaczy-akrobatów i robi nam kilka zdjęć. Jesteśmy pod jego opieką i doceniamy to coraz bardziej. Zna wszystkich i wszyscy znają Masamana, nie to co my, przyjeżdżamy tu z Europy i nie wiemy kto z naszych bawił tu zaledwie parę dni przed nami.
Uspokojeni zostawiamy Winstonowi wszystko z wyjątkiem kąpielówek i sandałów. Przydziela nam też przewodnika. Na wodospadach przewodnik jest nieodzowny, trzyma twój telefon, robi zdjęcia i kręci filmiki bo Ty masz tylko strój kąpielowy i sandały.
Teraz już tylko plaża. Masaman wiezie nas na taką publiczną i mniej uczęszczaną, tu opłacamy parasol i spędzamy jakieś dwie godzinki chłonąc po wodospadowych emocjach. Plaża nie jest tak piękna jak ta wczoraj ale za to wdychamy lokalny klimat. Tu też chcą nas zapoznać ze Stwórcą ale nie tak nachalnie jak w porcie.
Po wszystkim Winston odstawia nas na statek inkasuje zapłatę i prosi o dobre opinie na Trip Advisorze. Gość się naprawdę spisał więc gorąco go polecamy.
Z Jamajki Carnival Sensation płynie już do Miami. Spędzamy więc kolejny dzień na statku. Basen, leżaki, kino. Oglądamy 24 Hour War bardzo dobry amerykański film w którym Ford pokonuje Ferrari. Pierwszy raz jestem w kinie gdzie widownia głośno kibicuje "naszemu" w ostatecznym wyścigu. Na końcu burza oklasków i wiwaty na cześć zwycięzcy. To dopiero patrioci, przeżywają film jak niektórzy skoki Małysza.
Rejs dobiega końca, ciężko będzie pożegnać się z wszystkimi tymi wygodami. Nikt nie kaszle, więc spodziewamy się ze jutro z samego rana zejdziemy na ląd i odzyskamy nasze wino.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz