Wieczorem po firmowej wigilii jedziemy ze Sławkiem , Tomkiem i Andrzejem do Puszczy Noteckiej z zamiarem zrobienia w okolicy kilku tras offroadowych i wypalenia wszystkich zapasów drewna opałowego w ośrodku w Kosinie.
W drodze „do” trochę odbijamy z głównego szlaku, wklejamy i wyciągamy pajero, gubimy się troszkę na leśnych drogach, potem robimy sobie przerwę na medytację nad rzeczką w lesie a ostatecznie, już chyba po północy, dobijamy do Kosina na kolację.
Noc jest zimna i wieje ale mamy ognisko, choć trochę mniej intensywne niż ostatnio u Włodka.
Rano po późnym śniadaniu pojawia się Paweł i prowadzi nas na przygotowaną trasę. Widać, że ma te tereny dobrze przećwiczone bo naprawdę wybrał ciekawe miejsca m.in:
Robimy dość stromy podjazd przy ośrodku nad jeziorem. Wygląda to z początku nie najlepiej, ale po wybadaniu terenu i zaplanowaniu trasy, sam podjazd idzie mi już czysto. Wjeżdżamy tez na jakiś mały dziki tor motocrossowy i Tomek traci dziewictwo z patrolem. Po kilku kilometrach orientuję się że nie mam anteny od CB, pewnie zgubiłem gdzieś na gałęziach w lesie.
Punkt kulminacyjny przygotowany przez Pawła to lekko błotnisty podjazd pod stromą górkę. Oba pajera poszły gładko, ja trochę przekombinowałem próbując brać koleiny okrakiem i w efekcie muszę jechać na 2 razy, dzięki czemu Sławek ma rewelacyjny humor już do końca tego pięknego dnia :)
W drodze powrotnej przed Miałami robimy sobie kilkukilometrowy „mini dakar” na szerokim pasie żwiru przy torach kolejowych zakończony przerwą na ciasteczka i rozmowę z leśniczym. Ciekawe, bo smutny pan początkowo zdeterminowany do ukarania nas mandatem, po chwili całkiem traci motywację i puszcza nas „wolno”. Pewnie nie chciało mu się czekać na policję w towarzystwie Andrzeja i Tomka :)
niedziela, 11 grudnia 2011
niedziela, 6 listopada 2011
Bory Dolnośląskie
Jesienią postanowiliśmy przejechać jedną z tras turystycznych z przewodnika Auto Świat 4x4. Wybrana trasa prowadzi ze Zgorzelca do Żagania. Jedzie Tomek ze mną i Sławek na pusto.
Dojazd dość długi asfaltami i w sumie nieciekawy, jeśli nie liczyć zbulwersowanego dziadka pod Widziszewem na którego „terenie prywatnym” czekamy na Sławka. Potem jeszcze okazuje się, że droga którą wyznaczyłem na automapie terenowej, prowadzi też przez obszar jakiegoś zakładu pracy. Sławek na pewniaka forsuje bramę, mi natomiast na widok machającego ochroniarza coś strzela do głowy żeby się zatrzymać i tak to zepsułem całą zabawę. Generalnie coś mi ta trasa dojazdowa nie wyszła, następnego dnia Sławek prowadził do domu i było znacznie ciekawiej.
W Zgorzelcu męczymy pizzę i ruszamy na trasę z przewodnika. Trasa wiedzie normalnymi drogami, potem trochę szutrów, ale generalnie nic specjalnego. Mimo wszystko szybkie przejazdy szutrami dały się we znaki zawieszeniu. Pod koniec dnia słychać coraz głośniejsze stukanie na każdym wyboju – powtórka z ostatniej trasy offroadowej w Albanii.
Mniej więcej w połowie trasy mamy umówiony nocleg z ogniskiem. Docieramy tam popołudniem , jeszcze jest jasno. Przygotowujemy sobie ognisko.
Ok 22:00 gospodarz z przyjacielem przyszli zagrać i śpiewać dla nas – klimat naprawdę niepowtarzalny. Długo będę wspominał gitarowy koncert dwóch sołtysów. Dzięki Włodek za tę noc :)
Tomek odkrywa w sobie powołanie do pilnowania ognia, ognisko w porywach osiąga wysokość trzech metrów. Po drewno chodzimy coraz dalej i dalej , a gitary w zależności od tego ile Tomek dorzuci stroją co chwilę inaczej. Piroman.
Rano patrol jedzie jak nowy – zero stukania. Najwyraźniej się zregenerował. Potem okazuje się że to amory dobinsonsa tak robią jak nie mają oleju i się nagrzeją (w tym roku będzie wymiana ale już na inne raczej bo ten dobinsons to panie lipa jakaś jest)
Oglądamy jeszcze fajne krówki u Włodka i gdy wreszcie czujemy się na siłach, jedziemy drugą połowę trasy z roadbooka.
Cała ta trasa offroadowo jest po prostu słabiutka , no ale zapomnieliśmy że pochodzi z przewodnika pisanego dla Skody Yeti :)
Dopiero gdy Sławek przejmuje pałeczkę w nawigacji to zaczyna się robić ciekawie. Wbijamy się w jakieś przypadkowe drogi leśno-łąkowe i próbujemy cisnąć przed siebie. Znajdujemy nawet ciekawy teren, aby po godzinie stwierdzić, że z trzech stron jesteśmy otoczeni przez kanał, którego nie da się sforsować. Za to mamy trochę zabawy przy nasypie koło słupa. Jest też błoto i akcja z liną.
Po drodze próbujemy przejechać przez poligon ale po chwili coś nam mówi żeby zawrócić, no i dobrze bo leśniczy na wjeździe twierdzi, że dziś akurat są tam manewry NATO.
W gęstym lasku w Bukowej Górze, Sławek odnajduje swoje przeznaczenie. Potem już po zmroku prowadzi nas jeszcze w jakieś krzaczory ale nic więcej już z tego nie wynika :)
Dojazd dość długi asfaltami i w sumie nieciekawy, jeśli nie liczyć zbulwersowanego dziadka pod Widziszewem na którego „terenie prywatnym” czekamy na Sławka. Potem jeszcze okazuje się, że droga którą wyznaczyłem na automapie terenowej, prowadzi też przez obszar jakiegoś zakładu pracy. Sławek na pewniaka forsuje bramę, mi natomiast na widok machającego ochroniarza coś strzela do głowy żeby się zatrzymać i tak to zepsułem całą zabawę. Generalnie coś mi ta trasa dojazdowa nie wyszła, następnego dnia Sławek prowadził do domu i było znacznie ciekawiej.
W Zgorzelcu męczymy pizzę i ruszamy na trasę z przewodnika. Trasa wiedzie normalnymi drogami, potem trochę szutrów, ale generalnie nic specjalnego. Mimo wszystko szybkie przejazdy szutrami dały się we znaki zawieszeniu. Pod koniec dnia słychać coraz głośniejsze stukanie na każdym wyboju – powtórka z ostatniej trasy offroadowej w Albanii.
Mniej więcej w połowie trasy mamy umówiony nocleg z ogniskiem. Docieramy tam popołudniem , jeszcze jest jasno. Przygotowujemy sobie ognisko.
Ok 22:00 gospodarz z przyjacielem przyszli zagrać i śpiewać dla nas – klimat naprawdę niepowtarzalny. Długo będę wspominał gitarowy koncert dwóch sołtysów. Dzięki Włodek za tę noc :)
Tomek odkrywa w sobie powołanie do pilnowania ognia, ognisko w porywach osiąga wysokość trzech metrów. Po drewno chodzimy coraz dalej i dalej , a gitary w zależności od tego ile Tomek dorzuci stroją co chwilę inaczej. Piroman.
Rano patrol jedzie jak nowy – zero stukania. Najwyraźniej się zregenerował. Potem okazuje się że to amory dobinsonsa tak robią jak nie mają oleju i się nagrzeją (w tym roku będzie wymiana ale już na inne raczej bo ten dobinsons to panie lipa jakaś jest)
Oglądamy jeszcze fajne krówki u Włodka i gdy wreszcie czujemy się na siłach, jedziemy drugą połowę trasy z roadbooka.
Cała ta trasa offroadowo jest po prostu słabiutka , no ale zapomnieliśmy że pochodzi z przewodnika pisanego dla Skody Yeti :)
Dopiero gdy Sławek przejmuje pałeczkę w nawigacji to zaczyna się robić ciekawie. Wbijamy się w jakieś przypadkowe drogi leśno-łąkowe i próbujemy cisnąć przed siebie. Znajdujemy nawet ciekawy teren, aby po godzinie stwierdzić, że z trzech stron jesteśmy otoczeni przez kanał, którego nie da się sforsować. Za to mamy trochę zabawy przy nasypie koło słupa. Jest też błoto i akcja z liną.
Po drodze próbujemy przejechać przez poligon ale po chwili coś nam mówi żeby zawrócić, no i dobrze bo leśniczy na wjeździe twierdzi, że dziś akurat są tam manewry NATO.
W gęstym lasku w Bukowej Górze, Sławek odnajduje swoje przeznaczenie. Potem już po zmroku prowadzi nas jeszcze w jakieś krzaczory ale nic więcej już z tego nie wynika :)
niedziela, 18 września 2011
Niesłysz, czyli tam i z powrotem
Krótka wycieczka aby oderwać się trochę od rzeczywistości. Szukam sobie ciekawych terenów w okolicy jeziora Niesłysz i może zaznam pierwszej i jednocześnie ostatniej w tym roku kąpieli w jeziorze. Oba cele udaje się zrealizować :). Trasę wyznaczam sobie na automapie terenowej, głównie jedzie się polnymi i leśnymi drogami jest ładna pogoda, ciepło a asfaltu najwyżej 20%
Gdzieś w drodze mijam posiadłość „Rivendell” , niestety nie widać w pobliżu drużyny pierścienia ani elfów.
Jest za to stary nieczynny tor motocrossowy w Cichej Górze, mocno zarośnięty już ale nadaje się do poupalania, kręcę się tam z pół godziny lecz samemu trochę nudno.
Trochę błądzę dookoła jeziora i znajduję dużą czynną żwirownię. Nikt nie pracuje bo jest niedziela, widać tylko koparki, więc trochę jeszcze testuję sprzęt i jadę nad jezioro. Można się kąpać, woda czysta i niezbyt zimna, prawie nikogo już nie ma, jakieś dwa namioty tylko.
Wracam asfaltem przez Świebodzin by odwiedzić słynny w całym kraju pomnik Aragorna i dopełnić tolkienowskiego charakteru tej krótkiej wycieczki.
środa, 17 sierpnia 2011
Czarnogóra i Albania - meta
Ostatnia część dojazdówki, nie ma o czym pisać. Przez ostatnie dni stopniowo przestawiam się na europejski styl prowadzenia samochodu: kierunkowskazy, pierwszeństwo i te klimaty. Nie ma więc dużego szoku na drodze, czego się wcześniej obawiałem.
wtorek, 16 sierpnia 2011
W Bośni śmierdzi
Jemy omlet w restauracji, potem jedziemy do domu. Dzień raczej bez niespodzianek, staramy się dojechać jak najdalej, żeby w domu być wieczorem a nie w nocy. Przejazd przez Bośnię to chyba najgorszy odcinek, smród, brud i nic ciekawego a jak coś chcemy kupić to tego nie ma, a jak chcemy się złatwić to kibel nieczynny. Muszę zapamiętać żeby ograniczać wizyty w tym kraju do minimum. Śpimy na parkingu przy stacji na Węgrzech tuż przy granicy ze Słowacją. Przed zaśnięciem mamy okazję podziwiać live-porno-show w wykonaniu podstarzałego Węgra i jakieś nastolatki. Podjeżdżają starym białym mercem, parkują obok i ruszają do akcji. Wokół zbiera się grupka kibiców, po wszystkim parka wychodzi na papierosa i udziela wywiadu swoim węgierskim fanom.
poniedziałek, 15 sierpnia 2011
Nina
Jedziemy jeszcze do Pluzine do Aleksandra po śliwowicę dla Sławka. Gospodarz cały czas krzyczy coś do siebie w sposób dla nas niezrozumiały, chyba jest trochę wcięty. Kupujemy flaszkę i jedziemy dalej, jest dopiero 18-ta. Chcemy dojechać do granicy z Bośnią i zatrzymać się na jednym z tamtejszych kempingów.
Ciekawa sprawa, że wszystkie kempingi są w zasadzie puste, jedziemy do jedynego w którym są goście. Po 20 minutach jak już pijemy piwo w barze okazuje się że nie możemy zostać (i kolejny WTF). Po ciemku jedziemy do baru przy drodze zapytać czy możemy gdzieś tu zaparkować. Nina (barmanka) wskazuje nam parking na zapleczu, 2 EUR/noc. Przy piwku Niksićko w barze u Niny oglądamy sobie zdjęcia, potem robimy sobie kolację, bo pobliska restauracja o tej godzinie oferuje tylko kanapki z lodówki.
Jakoś o północy kładziemy się spać ale się nie wyśpimy bo w knajpie obok cały czas naparza lokalna muzyka weselna, balety trwają na całego. Około pierwszej używam zatyczek i zasypiam, że też wcześniej na to nie wpadłem.
niedziela, 14 sierpnia 2011
sobota, 13 sierpnia 2011
Elbasan - Kruja - Montenegro
Schodzimy na śniadanie, restauracja jest kompletnie pusta, nikt nie mówi po angielsku, więc nie mamy pewności czy facet na recepcji zrozumiał o co nam chodzi. Kelner krąży kilkakrotnie po Sali ale unika naszego wzroku, czekamy tak z pół godziny. W końcu nadchodzi omlet.
Przed wyjazdem pytamy o mechanika i portier wskazuje nam ogólny kierunek. Zajeżdżamy do warsztatu, który dobrze widać z drogi. Jest całkiem nieźle wyposażony, cztery podnośniki, wszystko czyste, na placu czekają same lepsze fury: ML-e, BMW, Kajenka itp. Pokazuję jednemu z mechaników w czym problem i od razu kieruje mnie na podnośnik. W niecałe 30 minut mam ponownie zamocowany drążek stabilizatora, sprawdzone wszystkie śruby w zawieszeniu i dokręcone gdzie trzeba, sprawdzone płyny, dokręcone koła. Wkoło Patrola kręci się aż trzech mechaników - obsługa jak w pitstopie F-1. Jestem pod wrażeniem, tym bardziej, że facet nie chce pieniędzy za usługę.
Nie chciałem już przeginać i prosić o naprawę sprzęgiełka, bo to na pewno mocno przedłużyłoby naszą wizytę w pitstopie. Z zaplanowanych tras offroadowych w Albanii została mi jeszcze jedna, w dodatku chyba najtrudniejsza. Jesteśmy teraz jednym samochodem i nie mamy sprawnego napędu na przód, więc postanawiam odpuścić już szaleństwa 4x4.
Zwiedzamy Kruję
a potem kierujemy się na plaże do Czarnogóry.
Granica z Czarnogórą w pobliżu Szkodry jest bardzo dobrze zorganizowana. Pogranicznicy Albańscy i Czarnogórcy stacjonują w tych samych budkach, jest tylko jedna odprawa. W kolejce jednak naprzykrzają się cygańskie baby z dziećmi, są ich całe tłumy, krążą między samochodami i robią zbolałe miny.
O 17-tej trafiamy na kemping dla samochodów, przyczep i kamperów. Zlokalizowany w lesie w cieniu i tuż przy plaży. Spotykamy Polaków w Patrolu. Jemy pizzę, pijemy zimne piwo w barze – fajne miejsce, niczego tu nie brakuje.
Przed wyjazdem pytamy o mechanika i portier wskazuje nam ogólny kierunek. Zajeżdżamy do warsztatu, który dobrze widać z drogi. Jest całkiem nieźle wyposażony, cztery podnośniki, wszystko czyste, na placu czekają same lepsze fury: ML-e, BMW, Kajenka itp. Pokazuję jednemu z mechaników w czym problem i od razu kieruje mnie na podnośnik. W niecałe 30 minut mam ponownie zamocowany drążek stabilizatora, sprawdzone wszystkie śruby w zawieszeniu i dokręcone gdzie trzeba, sprawdzone płyny, dokręcone koła. Wkoło Patrola kręci się aż trzech mechaników - obsługa jak w pitstopie F-1. Jestem pod wrażeniem, tym bardziej, że facet nie chce pieniędzy za usługę.
Nie chciałem już przeginać i prosić o naprawę sprzęgiełka, bo to na pewno mocno przedłużyłoby naszą wizytę w pitstopie. Z zaplanowanych tras offroadowych w Albanii została mi jeszcze jedna, w dodatku chyba najtrudniejsza. Jesteśmy teraz jednym samochodem i nie mamy sprawnego napędu na przód, więc postanawiam odpuścić już szaleństwa 4x4.
Zwiedzamy Kruję
Granica z Czarnogórą w pobliżu Szkodry jest bardzo dobrze zorganizowana. Pogranicznicy Albańscy i Czarnogórcy stacjonują w tych samych budkach, jest tylko jedna odprawa. W kolejce jednak naprzykrzają się cygańskie baby z dziećmi, są ich całe tłumy, krążą między samochodami i robią zbolałe miny.
O 17-tej trafiamy na kemping dla samochodów, przyczep i kamperów. Zlokalizowany w lesie w cieniu i tuż przy plaży. Spotykamy Polaków w Patrolu. Jemy pizzę, pijemy zimne piwo w barze – fajne miejsce, niczego tu nie brakuje.
piątek, 12 sierpnia 2011
Żółwie
Grzesiek ma większy problem, po wczorajszym dniu ma spory luz na przednim kole, próbuje, ale nie udaje mu się go zlikwidować. Podejrzewamy łożysko, tak czy inaczej trzeba poszukać mechanika.
Jedziemy przez Corovode, nagle podbiega jakiś dzieciak i macha do nas. Pytamy go czy wie gdzie jest warsztat, kiwa że wie. Rafał bierze go do siebie na kolana i młody prowadzi do domu swojego kolegi, który ma ojca mechanika. Okazuje się, że część trzeba zamówić w większym mieście, można poczekać parę godzin (być może dowiozą) lub pojechać do Berat i tam spróbować naprawić Montka.
Decydujemy się rozdzielić: Grzesiek jedzie do miasta z misją naprawy samochodu a my jedziemy w góry na szczyt Tomorri. Mamy spotkać się wieczorem w mieście.
Droga na Tomorr jest stosunkowo łatwa: strome podjazdy szutrówką lecz w większości szeroką i dobrze utrzymaną. Trafiamy bez problemu, tak się składa, że IGO nawiguje nas dokładnie do miejsca gdzie zaczyna się trasa wyznaczona przeze mnie na Google Earth. Po drodze jemy obiad kilkaset metrów w pionie przed szczytem.
Jest fajnie, robimy parę zdjęć, ale gdy jedziemy dalej, po jakimś kilometrze, do samochodu dobiega kilka naprawdę zawziętych psów. Szczekają wściekle i gonią nas spory kawałek, nawet nieźle trzymają tempo pod górkę. Całe szczęście, że jesteśmy już w samochodzie, gdyby zaatakowały nas taką grupą podczas obiadu to mogłoby być krucho.
Na szczycie (ok. 2300 mnpm) oglądamy kapliczkę Bektaszytów i podziwiamy panoramę, widoki są rewelacyjne. Na górze pracuje kilku facetów, wygląda na to, że naprawiają zniszczenia powstałe zimą lub dokonane przez wandali. Pewnie przygotowują się na festiwal, który ma odbyć się tu za kilkanaście dni. Nie mamy wspólnego języka, ale chętnie pokazują wszystko. Zrozumiałem, że gdyby powietrze było dziś bardziej przezroczyste to powinniśmy zobaczyć Włochy, Grecję i Macedonię. Wskazują kierunki i lornetkę wymieniając nazwy państw.
Na dół wracamy o 17:30. Dzwonimy do Grzesia, nie znalazł mechanika, który podjąłby się naprawy, więc postanowił asfaltem jechać do domu. Szkoda, teraz zostaliśmy już tylko we dwójkę. Oby mu to koło nie odpadło gdzieś po drodze.
Wobec tego nie chcemy wracać do Berat, myślimy żeby jechać nad Jezioro Ochrydzkie. Nawigacja mówi, że mamy tam kilkaset kilometrów, bo trzeba wracać przez Corovode i objeżdżać cały Tomorr - my mamy inne zdanie. Jeżeli dojedziemy jakoś do Gramsh, które jest zaledwie kilkanaście km stąd to potem mamy już tylko około setki km asfaltem – przysłowiowy „rzut beretem”. Problem polega na tym, że na papierowej mapie też nie ma drogi do Gramsh a ja myślę, że powinna być, bo miasteczko leży dalej w tej samej dolinie, więc topograficznie nie dzielą nas żadne przeszkody. Tylko jak tam trafić? W osadzie pytam o drogę jakiś koleżków siedzących przy piwku, pokazują żeby jechać w tym kierunku, potem w dolinę i wzdłuż rzeki do Gramsh – tak jak myślałem - no to jedziemy.
Jakieś pół godziny błądzimy w drodze nad rzekę. Zjazd jest bardzo stromy, straszne wyboje i ogromne kamienie, nie wierzę, że to tędy, bo żadna osobówka nie ma tu szans, wykorzystuję chyba każdy centymetr prześwitu. Cofamy się, trafiamy na jakąś stromą ścieżkę dla pieszych (masakra), znów wracamy i jedziemy tą samą drogą, co wcześniej. Oczywiście nie ma żadnych znaków, nie ma też kogo zapytać o drogę. IGO się skończyło, odpalam SASPlanet i ostatecznie upewniamy się, że to musi być tędy.
Docieramy do rzeki, jeszcze wierzę, że może tu być jakaś droga, ale jedyna droga prowadzi przez most w przeciwnym kierunku. Wychodzi na to, że będziemy jechać korytem rzeki. Przy odrobinie wysiłku widać tam nawet koleiny, więc to musi być to. Ta „droga” to prawdziwe wyzwanie dla zawieszenia, wszystko, co dotychczas sporadycznie stukało i zgrzytało raz po raz, teraz odzywa się ze zdwojoną siłą z każdej strony na raz i to no-stop. Rzeka ma szerokość może 150 – 200 metrów, koryto wypełnione jest różnej wielkości kamieniami oraz pyłem przypominającym cement, który przywiera do wszystkiego. Mętna woda płynie tylko kilkoma skromnymi stróżkami.
Mamy trochę wątpliwości czy jechać tędy dalej. Jest 19-ta, za niecałą godzinę zrobi się ciemno. Mamy do wyboru: wlec się po tej „drodze” nie mając pewności, kiedy i czy w ogóle gdzieś dojedziemy lub wracać przez góry, znaną, ale długą i stromą trasą po ciemku. Rafał jest sceptyczny, ale ja upieram się żeby jechać jeszcze trochę i zobaczyć co będzie dalej. Wkrótce widać, że da się jechać nawet 20 km/h więc decyzja była słuszna. Wierzymy, że jeszcze dzisiaj zobaczymy ludzi.
Wtedy nawala sprzęgiełko, to znaczy nawalało już wcześniej – chwilami - jakby puszczało, terkotało i wracało po chwili do normy. Teraz terkocze na każdym wyboju, więc nie ma sensu dalej go męczyć, odłączam przedni napęd.
Jedziemy, więc korytem rzeki na tylnym napędzie. Omijam większe kamienie, zwalniam na dziurach, stuka coraz głośniej i głośniej, więc jadę coraz wolniej i wolniej. Schodzę do 5 km/h. Pojawia się trzecia, najgorsza, alternatywa: Spanie w samochodzie na obcej i brudnej od pyłu planecie, na której brak śladów życia.
Wtedy słyszę „wielki zgrzyt” a potem już cała serię takich zgrzytów. Wysiadam sprawdzić. Drążek stabilizatora wyleciał z mocowania w moście, teraz dynda sobie swobodnie a raczej nie swobodnie, bo na każdym wyboju ociera o most. Nie mogę go przykręcić, bo śruba zginęła gdzieś po drodze, więc próbuję go zdemontować - niestety moje klucze się do tego nie nadają. No trudno, najwyżej odpadnie, to tylko stabilizator. Niestety poruszamy się wolno i boję się, że będziemy musieli tej nikłej ścieżki szukać po ciemku albo tu zostać na noc. Morale w drużynie spada , delikatnie mówiąc.
Korytem rzeki Tomorrices robimy jeszcze może z 10 km. Już się nie cackam z zawieszeniem, jedziemy nie zważając na stuki, warunki pozwalają na 15 km/h. W pewnym momencie widać jakieś stado owiec, człowieka, wcześniej konia a w oddali jakiś domek. Dojeżdżamy bliżej ale do człowieka nie da się dojechać. Rafał idzie pogadać i upewnić się, że jesteśmy na dobrej drodze, ja tez wysiadam żeby zerknąć pod auto. Nagle słyszę krzyk: „Spierdalaj do samochodu! Psy!”. No to hyc i zamykam za sobą drzwi. Rafał na szczęście tez dobiegł do Patrola szybciej niż dwa psy pasterskie. Dlaczego w Albanii psy są tak agresywne? W Rumunii wielokrotnie spotykaliśmy psy pasterskie i o ile nie było zagrożenia dla stada to nie dawały oznak agresji. Tutaj już któryś raz zachowują się jak zaszczute. Dziadek idzie w nasza stronę – stary poraniony człowiek, widać że ma ciężkie życie – chyba próbuje przeprosić. Pytamy go o Gramsh pokazując na mapę, potwierdza, że dobrze jedziemy.
Za jakiś czas droga wiedzie między chaty, już nie jedziemy korytem rzeki, jest nadzieja, że dojedziemy dziś do miasta.
Tuż przed zapadnięciem kompletnych ciemności jakiś dziwny kształt majaczy na drodze.
- O! Gówno! Zobacz, jakie wielkie – słyszę od Rafała
- Nieeee, to się rusza – odpowiadam.
Po sekundzie tajemnica zostaje rozwiązana:
Omijam zakochane żółwie i jedziemy w kierunku drogi gruntowej, która jest już na nawigacji. Stamtąd dojedziemy do miasta. Jeździmy po takich wiejsko – górskich drogach wspomagając się halogenami.
Około 21:30 jesteśmy w Gramsh. Jest już ciemno i trochę błądzimy, przypadkiem wjeżdżam na deptak. Gramsh to chyba jakaś wczasowa miejscowość, bo o tej godzinie na deptaku są tłumy umalowanych panienek i ich przygotowanych na imprezę albańskich elegantów z postawionymi kołnierzykami. Słychać muzykę, jest ciepły wieczór, wszyscy dobrze się bawią. My próbujemy zawrócić z deptaku. Wygląda to tak, jakby ekspedycja Tonyego Halika po miesiącach tułaczki dotarła do Międzyzdrojów i zabłądziła. Rafał otwiera okno korbką, szyba głośno zgrzyta od kurzu i brudu. Wzbudzamy ogólną wesołość, teraz to my jesteśmy atrakcją turystyczną.
„Nic tu po nas” myślę sobie, jedziemy do większego miasta. Następny cel to Elbasan.
W Elbasan jesteśmy o 23:00. Szukamy hotelu i znajdujemy fajny 3-gwiazdkowy – tego nam dzisiaj potrzeba, i kolacji. Niestety żadnej czynnej restauracji o tej godzinie nie znajdujemy, kupujemy jedzenie w spożywczym, jemy w pokoju hotelowym i idziemy spać.
Kto by się spodziewał, że ten długi dzień skończmy w hotelu z klimą i prysznicem?
czwartek, 11 sierpnia 2011
Gjirokastër
Chcemy dziś zatrzymać się w tym samym miejscu nad rzeką Osum, w którym wcześniej obozowaliśmy. Będzie to dobre miejsce startowe na górę Tomorr. Chcę zdążyć przed zmrokiem, znam trasę przez góry, jest dość łatwa, więc jadę stosunkowo szybko. Po drodze kurz brudzi samochody do tego stopnia, że nie można ich dotknąć żeby się nie uwalać na szaro. Chyba rano wypłuczemy Patrola w rzece.
Pod koniec dość intensywnego „rajdu” słyszę już stukanie w zawieszeniu, pewnie znów poluzowało się mocowanie wahacza. Trzeba rano sprawdzić i ewentualnie dokręcić.
Na znane miejsce trafiamy przed 20:00. Kąpiemy się w rzece, kolacja i kimono.
środa, 10 sierpnia 2011
Oregano
Rano mamy „miękkie ruchy”. Chcemy dziś jechać dalej, ale do końca nie wiem gdzie. Na rozmowach z nowymi znajomymi, jedzeniu i pakowaniu schodzi nam czas do 14:00.
Bekimowi skończyło się jedzenie, więc zabierze się z nami do najbliższego miasteczka, aby zrobić zakupy i wrócić na stopa. Trochę szkoda żegnać się ze swobodną ekipą.
Jedziemy. Ostatecznie plan jest taki, że przez Sarandę dojedziemy do Butrint, potem wrócimy przez Sarandę do Blue Eye a następnie zostaniemy w okolicy Blue Eye lub pojedziemy dalej w kierunku Gjirocaster. Następnego dnia spróbujemy wjechać na Tomorr.
W Sarandzie robimy zakupy i zajmuje nam to mnóstwo czasu. Snujemy się podczas sjesty w skwarze po uliczkach szukając supermarketu i banku a ostatecznie zakupy robimy w spożywczym koło którego zaparkowaliśmy. Dodatkowo błądzimy trochę w labiryncie jednokierunkowych uliczek, mam wrażenie że tracimy ze dwie godziny.
Do starożytnego miasta Butrint wchodzimy „na studentów”. Robimy trochę zdjęć, nie chce nam się czytać na tabliczkach co dokładnie oglądamy. Robimy zdjęcia, ale uwagę skupiamy na turystkach - jak to studenci.
Jest straszny upał, dość późne popołudnie, więc decydujemy odpuścić obiad i jechać do Blue Eye żeby to zobaczyć jeszcze przed zmrokiem. Po drodze znów widać pożary w górach tym razem więcej niż jeden. Po jakimś czasie staje się jasne, że nasza droga wiedzie w kierunku doliny spowitej dymem płonących suchych traw. Na miejscu w lekkim pośpiechu robimy zdjęcia źródła na kilkadziesiąt minut przed zachodem słońca.
Znów odkładamy myśl o obiedzie, bo bar jest nieczynny a powietrze coraz bardziej śmierdzi dymem. Mam wrażenie, że jeśli tu zostaniemy to albo spłoniemy w nocy albo, co najmniej, zatrujemy się dwutlenkiem węgla. Trzeba się ewakuować.
Szybka (i jak się potem okazało błędna) ocena sytuacji: mamy taki sam dystans do następnego punktu naszej wycieczki (Gjirocaster) i na plażę (80km). Chyba podświadomie wszyscy chcemy tam wrócić bo decyzja zapada „przez aplauz”. Po drodze jemy pyszną obiadokolację w miasteczku Shen Vasil. Sympatyczny właściciel na pożegnanie daje nam foliowy woreczek pełen lokalnego oregano. Biorę woreczek do samochodu żeby cieszyć się delikatnym zapachem pizzy. Na trasie mijamy coraz więcej pożarów, kilka godzin wcześniej jechaliśmy tą drogą i nic się nie działo. Teraz strażacy próbują trzymać ogień z dala od domów. Mają tylko kilka wozów a teren jest trudny, bez helikopterów mogą tylko gasić przy drodze. Pożarów jest zbyt wiele, aby ogarnąć całość. Z bliska widać, że pali się głównie sucha trawa na zboczach i krzaki, drzewa raczej się nie zajmują.
Po godzinie jazdy zapach oregano robi się już irytujący, mimo otwartych okien nie ma przed nim ucieczki. Ostatni offroadowy odcinek prowadzący na plażę pokonujemy około północy, jest ciemno i pomagamy sobie halogenami, bo ścieżka jest bardzo wąska. Po cichu liczyłem, że spotkamy jeszcze kogoś ze swobodnej ekipy, ale plaża jest zupełnie wyludniona. Wygląda na to, że był jakiś sztorm i wszystkich przegonił. Wieje spory wiatr, jest zimno (no powiedzmy, że chłodno 25 st. C) widać mokre kamienie nawet 30 metrów od brzegu. Idę się kąpać, ale woda jest wzburzona, zimna i mętna wychodzę szybko. Wszystko się tu zmieniło.
Jedziemy. Ostatecznie plan jest taki, że przez Sarandę dojedziemy do Butrint, potem wrócimy przez Sarandę do Blue Eye a następnie zostaniemy w okolicy Blue Eye lub pojedziemy dalej w kierunku Gjirocaster. Następnego dnia spróbujemy wjechać na Tomorr.
W Sarandzie robimy zakupy i zajmuje nam to mnóstwo czasu. Snujemy się podczas sjesty w skwarze po uliczkach szukając supermarketu i banku a ostatecznie zakupy robimy w spożywczym koło którego zaparkowaliśmy. Dodatkowo błądzimy trochę w labiryncie jednokierunkowych uliczek, mam wrażenie że tracimy ze dwie godziny.
Do starożytnego miasta Butrint wchodzimy „na studentów”. Robimy trochę zdjęć, nie chce nam się czytać na tabliczkach co dokładnie oglądamy. Robimy zdjęcia, ale uwagę skupiamy na turystkach - jak to studenci.
Jest straszny upał, dość późne popołudnie, więc decydujemy odpuścić obiad i jechać do Blue Eye żeby to zobaczyć jeszcze przed zmrokiem. Po drodze znów widać pożary w górach tym razem więcej niż jeden. Po jakimś czasie staje się jasne, że nasza droga wiedzie w kierunku doliny spowitej dymem płonących suchych traw. Na miejscu w lekkim pośpiechu robimy zdjęcia źródła na kilkadziesiąt minut przed zachodem słońca.
Znów odkładamy myśl o obiedzie, bo bar jest nieczynny a powietrze coraz bardziej śmierdzi dymem. Mam wrażenie, że jeśli tu zostaniemy to albo spłoniemy w nocy albo, co najmniej, zatrujemy się dwutlenkiem węgla. Trzeba się ewakuować.
Szybka (i jak się potem okazało błędna) ocena sytuacji: mamy taki sam dystans do następnego punktu naszej wycieczki (Gjirocaster) i na plażę (80km). Chyba podświadomie wszyscy chcemy tam wrócić bo decyzja zapada „przez aplauz”. Po drodze jemy pyszną obiadokolację w miasteczku Shen Vasil. Sympatyczny właściciel na pożegnanie daje nam foliowy woreczek pełen lokalnego oregano. Biorę woreczek do samochodu żeby cieszyć się delikatnym zapachem pizzy. Na trasie mijamy coraz więcej pożarów, kilka godzin wcześniej jechaliśmy tą drogą i nic się nie działo. Teraz strażacy próbują trzymać ogień z dala od domów. Mają tylko kilka wozów a teren jest trudny, bez helikopterów mogą tylko gasić przy drodze. Pożarów jest zbyt wiele, aby ogarnąć całość. Z bliska widać, że pali się głównie sucha trawa na zboczach i krzaki, drzewa raczej się nie zajmują.
Po godzinie jazdy zapach oregano robi się już irytujący, mimo otwartych okien nie ma przed nim ucieczki. Ostatni offroadowy odcinek prowadzący na plażę pokonujemy około północy, jest ciemno i pomagamy sobie halogenami, bo ścieżka jest bardzo wąska. Po cichu liczyłem, że spotkamy jeszcze kogoś ze swobodnej ekipy, ale plaża jest zupełnie wyludniona. Wygląda na to, że był jakiś sztorm i wszystkich przegonił. Wieje spory wiatr, jest zimno (no powiedzmy, że chłodno 25 st. C) widać mokre kamienie nawet 30 metrów od brzegu. Idę się kąpać, ale woda jest wzburzona, zimna i mętna wychodzę szybko. Wszystko się tu zmieniło.
wtorek, 9 sierpnia 2011
Ognisko
Na plażę zajeżdżają Albańczycy Range Roverem chyba czterech czy pięciu. Totalne planty, mają „inteligencję wymalowaną na twarzach” i badziewne tatuaże a na dodatek bawią się harpunem, więc szybko ewakuujemy się z wody żeby nas przypadkiem nie trafili.
Po południu defendery opuszczają plażę i zwalniają fajne miejsce pod drzewem na południowym krańcu plaży. To dobre miejsce, bo rano bardzo długo jest tam cień, postanawiamy się tam przenieść. Grzesiek jedzie pierwszy i zakopuje się w piasku/kamyczkach.
Wobec tego zostajemy a wyciąganie Montka zostawiamy na wieczór do zachodu słońca. Dalej gramy w pokera na kamyczki, fajnie się gra bo dookoła mamy nieograniczone zasoby „pieniędzy”, stawki szybko rosną.
W międzyczasie na plażę zajeżdża parę terenówek (Francuzi), w tym Defender z wyciągarką. Dyskoteka zakopuje się w piachu i def go wyciąga. Grzesiek idzie ich poprosić o pomoc, ale odmawiają i uciekają. Dzwonię do Niemców żeby zapytać czy mają wyciągarkę – nie mają i są bardzo daleko, ponad 200km od plaży, więc nic z tego. Radzą żeby wywalić wszystko z samochodu, obniżyć ciśnienie poniżej jednej atmosfery i próbować wyjechać. Odkładamy te czynności na później.
Pod wieczór zrywa się silny wiatr i rozwala nam plandekę, idziemy w cień pod skały. Nie gramy już w pokera tylko bawimy się lornetką. Albańscy dresiarze zwijają się do domu, zostawiają wszystkie swoje śmieci centralnie na piasku.
Tymczasem pojawia się większa grupa młodzieży. Słychać, że rozmawiają po angielsku, mają plecaki, namioty, niektórzy rowery. Chyba będą obozować na plaży.
Około 19-tej wydostajemy Montka z piachu przy pomocy hilifta i dużych kamieni. Pusty i lekki wyjeżdża na niskim ciśnieniu. Patrol też bez większego problemu wyjeżdża, ale nie dałby rady uciągnąć drugiego auta. Instalujemy się na miejscu po włoskich Defenderach.
Później wieczorem w naszym obozie pojawiają się przedstawiciele ekipy z namiotów (mała Uli z kolegą). Rozpalili ognisko i chcą kupić piwo, bo słusznie domyślają się, że mamy. Grzesiek akurat bierze kąpiel pod prysznicem, ale nie zraża się tym i podczas kąpieli, kompletnie goły, dobija targu. Sprzedaje im kilka harnasi po 100 lek/sztukę. Zabieramy wódkę i dołączamy się do ogniska. Jest tam chyba z 10 osób, różne ekipy: Amerykanie, Czesi, Niemcy, Szwajcarzy. Jest wesoło, piję i rozmawiam głównie z Bekimem – Amerykanin z NY z albańskimi korzeniami – super gość.
Impreza kończy się po 1:00. Idziemy jeszcze z Rafałem na spacer do kanionu, głównie żeby trochę rozchodzić alkohol i uniknąć nocnego helikoptera. Po bliżej nieustalonym czasie wracamy z nocnej wycieczki i ululani idziemy spać.
poniedziałek, 8 sierpnia 2011
Plaża
Śpimy na maksa i około 10-tej jest już za gorąco żeby wytrzymać w samochodzie.
Po śniadaniu wyciągamy Montka z piachu kinetykiem, mam zbyt słabą przyczepność by go uciągnąć sztywną liną. Dookoła jest coraz więcej plażowiczów, którzy dotarli tu samochodami osobowymi, parkuja jednak troche dalej na pewniejszym gruncie. Nasza akcja z linami przyciąga kilku obserwatorów.
Czuję się kiepsko, pewnie z powodu spalenia słońcem, biorę ibuprom i po godzinie jest trochę lepiej.
Wieczorem plaża pustoszeje, zostają tylko dwie włoskie pary w Defenderach i jakiś 2 chłopaków w namiocie.
Od rozstania z Niemcami kontaktuję się z Martinem co jakiś czas przez sms myśląc, że jakoś się jeszcze spotkamy and morzem, ale teraz pisze, że są nad Drin river (nie wiem nawet gdzie to jest) i może dołączą jutro. Specjalnie mi już na tym nie zależy…
Jutro opracujemy trasę na następne dni.
Po śniadaniu wyciągamy Montka z piachu kinetykiem, mam zbyt słabą przyczepność by go uciągnąć sztywną liną. Dookoła jest coraz więcej plażowiczów, którzy dotarli tu samochodami osobowymi, parkuja jednak troche dalej na pewniejszym gruncie. Nasza akcja z linami przyciąga kilku obserwatorów.
Spędzamy cały dzień na plaży, jest bardzo gorąco.
Robimy sobie zasłony z plandeki i masztów przy samym brzegu, nasza konstrukcja wygląda trochę dziwnie wśród parasoli innych plażowiczów, ale się sprawdza. Co prawda do czasu postawienia plandeki już dawno zdążyliśmy przypalić się na czerwono, ale może jeszcze zdążymy uniknąć udaru. Każda wycieczka kilkanaście metrów spod plandeki do samochodu np. po wodę jest jak wyprawa przez Saharę, słońce pali z góry, kamienie parzą w stopy - zostaliśmy więźniami plandeki.
Po południu jedziemy na drugą (południową) plażę. Ostatni kilometr, może więcej, to niezły offroad, droga jest bardzo wąska, wyboista i miejscami dość stroma, pełna ostrych kamieni. Cały czas mam nadzieję że nic nie pojedzie z przeciwka. Ku mojemu zdziweniu na dole jest jakaś osobówka. Raczej jednak ten ostatni odcinek plażowicze pokonują pieszo zostawiejąc samochody na strzeżonym parkingu na na górze.
Plaża okazuje się bardziej zaśmiecona od pierwszej w dodatku pasą się tu krowy i zostawiają co nieco. Mimo to postanawiamy zostać tu na następny dzień. Jest tu piasek i małe kamyczki, ale brak dużych kamieni, które dawały dobre podłoże do jazdy samochodem. Plaża ma ok 200 m długości, na obu krańcach jest osłonięta wysokimi skałami a w głąb lądu prowadzi szeroki kanion. Stosunkowo trudno dostępne miejsce, pewenie dlatego jeszcze nie zagospodarowane.
Plaża okazuje się bardziej zaśmiecona od pierwszej w dodatku pasą się tu krowy i zostawiają co nieco. Mimo to postanawiamy zostać tu na następny dzień. Jest tu piasek i małe kamyczki, ale brak dużych kamieni, które dawały dobre podłoże do jazdy samochodem. Plaża ma ok 200 m długości, na obu krańcach jest osłonięta wysokimi skałami a w głąb lądu prowadzi szeroki kanion. Stosunkowo trudno dostępne miejsce, pewenie dlatego jeszcze nie zagospodarowane.
Czuję się kiepsko, pewnie z powodu spalenia słońcem, biorę ibuprom i po godzinie jest trochę lepiej.
Wieczorem plaża pustoszeje, zostają tylko dwie włoskie pary w Defenderach i jakiś 2 chłopaków w namiocie.
Od rozstania z Niemcami kontaktuję się z Martinem co jakiś czas przez sms myśląc, że jakoś się jeszcze spotkamy and morzem, ale teraz pisze, że są nad Drin river (nie wiem nawet gdzie to jest) i może dołączą jutro. Specjalnie mi już na tym nie zależy…
Jutro opracujemy trasę na następne dni.
niedziela, 7 sierpnia 2011
Nirvana
Rano śpimy bardzo długo, do 10-tej lub nawet dłużej. Po śniadaniu pojawia się coraz więcej lokalesów, to niedziela, więc przyjeżdżają nad rzekę. Podziwiamy chińskiego dżipa z 1973 roku, nadal na chodzie, choć po wymianie zawieszenia i silnika.
Na trasie oglądamy kanion, bo najciekawsze odcinki dopiero przed nami.
Za kanionem wjeżdżamy w strefę zerodowanych skał, robią wrażenia jakby był to popiół z wulkanu, widać to na zdjęciach. Upał jest niemiłosierny, w górach rejestrujemy maksymalną temperaturę 44,6 st.C.
Smażymy się ładnych parę godzin, bo trasę zaplanowaliśmy sobie długą: chcemy dziś dojechać do dzikiej plaży za półwyspem na południe od Vlore.
Po drodze przejeżdżamy przez dolinę spowitą dymem. W górach jest pożar, prawdopodobnie sucha trawa i krzaki zajęły sie w tym upale. Dymu jest tyle, że przez kilanaście km nie możemy uwolnić sie od jego zapachu. Widać go z daleka ale nie jest na tyle gęsty, żeby utrudniał jazdę samochodem.
We Vlore robimy zakupy. Jest to miasto nad morzem z główną tranzytową ulicą prowadzącą tuz przy miejskiej plaży. Widok nie jest zachęcający. Stoimy tam trochę w korku, hałas, brud a obok plażowicze…
Na pierwszą dziką plażę dojeżdżamy dopiero ok. 21:00 jest już ciemno choć nie całkiem bo mamy pełnię. Na pierwszy rzut oka obozuje tu 9 innych ekip (samochody, kampery) ale plaża jest na tyle duża że wszystkich dzielą spore odległości. Grzesiek „na dzień dobry” zakopuje tylną oś w piachu, postanawiamy poczekać z wyciąganiem do jutra. Wygląda na to, że stracił napęd na przód. Wieczorem idziemy się kąpać, woda jest tak przyjemnie ciepła i czysta, że nie chce się wychodzić. Księżyc oświetla kamieniste dno nawet do kilku metrów głębokości. Pływamy sobie do momentu, gdy zauważamy w wodzie jakiegoś niezidentyfikowanego czarnego „stwora”. Potem siedzimy, pijemy, gadamy. Przed snem po zachodzie księżyca oglądam gwiazdy leżąc na plaży na karimacie, osiągam stan nirvany, jest super.
Dopiero około 2:00 robi mi się zimno i idę spać do samochodu.
Na trasie oglądamy kanion, bo najciekawsze odcinki dopiero przed nami.
Za kanionem wjeżdżamy w strefę zerodowanych skał, robią wrażenia jakby był to popiół z wulkanu, widać to na zdjęciach. Upał jest niemiłosierny, w górach rejestrujemy maksymalną temperaturę 44,6 st.C.
Smażymy się ładnych parę godzin, bo trasę zaplanowaliśmy sobie długą: chcemy dziś dojechać do dzikiej plaży za półwyspem na południe od Vlore.
Po drodze przejeżdżamy przez dolinę spowitą dymem. W górach jest pożar, prawdopodobnie sucha trawa i krzaki zajęły sie w tym upale. Dymu jest tyle, że przez kilanaście km nie możemy uwolnić sie od jego zapachu. Widać go z daleka ale nie jest na tyle gęsty, żeby utrudniał jazdę samochodem.
We Vlore robimy zakupy. Jest to miasto nad morzem z główną tranzytową ulicą prowadzącą tuz przy miejskiej plaży. Widok nie jest zachęcający. Stoimy tam trochę w korku, hałas, brud a obok plażowicze…
Na pierwszą dziką plażę dojeżdżamy dopiero ok. 21:00 jest już ciemno choć nie całkiem bo mamy pełnię. Na pierwszy rzut oka obozuje tu 9 innych ekip (samochody, kampery) ale plaża jest na tyle duża że wszystkich dzielą spore odległości. Grzesiek „na dzień dobry” zakopuje tylną oś w piachu, postanawiamy poczekać z wyciąganiem do jutra. Wygląda na to, że stracił napęd na przód. Wieczorem idziemy się kąpać, woda jest tak przyjemnie ciepła i czysta, że nie chce się wychodzić. Księżyc oświetla kamieniste dno nawet do kilku metrów głębokości. Pływamy sobie do momentu, gdy zauważamy w wodzie jakiegoś niezidentyfikowanego czarnego „stwora”. Potem siedzimy, pijemy, gadamy. Przed snem po zachodzie księżyca oglądam gwiazdy leżąc na plaży na karimacie, osiągam stan nirvany, jest super.
Dopiero około 2:00 robi mi się zimno i idę spać do samochodu.

