Na trasie oglądamy kanion, bo najciekawsze odcinki dopiero przed nami.
Za kanionem wjeżdżamy w strefę zerodowanych skał, robią wrażenia jakby był to popiół z wulkanu, widać to na zdjęciach. Upał jest niemiłosierny, w górach rejestrujemy maksymalną temperaturę 44,6 st.C.
Smażymy się ładnych parę godzin, bo trasę zaplanowaliśmy sobie długą: chcemy dziś dojechać do dzikiej plaży za półwyspem na południe od Vlore.
Po drodze przejeżdżamy przez dolinę spowitą dymem. W górach jest pożar, prawdopodobnie sucha trawa i krzaki zajęły sie w tym upale. Dymu jest tyle, że przez kilanaście km nie możemy uwolnić sie od jego zapachu. Widać go z daleka ale nie jest na tyle gęsty, żeby utrudniał jazdę samochodem.
We Vlore robimy zakupy. Jest to miasto nad morzem z główną tranzytową ulicą prowadzącą tuz przy miejskiej plaży. Widok nie jest zachęcający. Stoimy tam trochę w korku, hałas, brud a obok plażowicze…
Na pierwszą dziką plażę dojeżdżamy dopiero ok. 21:00 jest już ciemno choć nie całkiem bo mamy pełnię. Na pierwszy rzut oka obozuje tu 9 innych ekip (samochody, kampery) ale plaża jest na tyle duża że wszystkich dzielą spore odległości. Grzesiek „na dzień dobry” zakopuje tylną oś w piachu, postanawiamy poczekać z wyciąganiem do jutra. Wygląda na to, że stracił napęd na przód. Wieczorem idziemy się kąpać, woda jest tak przyjemnie ciepła i czysta, że nie chce się wychodzić. Księżyc oświetla kamieniste dno nawet do kilku metrów głębokości. Pływamy sobie do momentu, gdy zauważamy w wodzie jakiegoś niezidentyfikowanego czarnego „stwora”. Potem siedzimy, pijemy, gadamy. Przed snem po zachodzie księżyca oglądam gwiazdy leżąc na plaży na karimacie, osiągam stan nirvany, jest super.
Dopiero około 2:00 robi mi się zimno i idę spać do samochodu.
