Grzesiek ma większy problem, po wczorajszym dniu ma spory luz na przednim kole, próbuje, ale nie udaje mu się go zlikwidować. Podejrzewamy łożysko, tak czy inaczej trzeba poszukać mechanika.
Jedziemy przez Corovode, nagle podbiega jakiś dzieciak i macha do nas. Pytamy go czy wie gdzie jest warsztat, kiwa że wie. Rafał bierze go do siebie na kolana i młody prowadzi do domu swojego kolegi, który ma ojca mechanika. Okazuje się, że część trzeba zamówić w większym mieście, można poczekać parę godzin (być może dowiozą) lub pojechać do Berat i tam spróbować naprawić Montka.
Decydujemy się rozdzielić: Grzesiek jedzie do miasta z misją naprawy samochodu a my jedziemy w góry na szczyt Tomorri. Mamy spotkać się wieczorem w mieście.
Droga na Tomorr jest stosunkowo łatwa: strome podjazdy szutrówką lecz w większości szeroką i dobrze utrzymaną. Trafiamy bez problemu, tak się składa, że IGO nawiguje nas dokładnie do miejsca gdzie zaczyna się trasa wyznaczona przeze mnie na Google Earth. Po drodze jemy obiad kilkaset metrów w pionie przed szczytem.
Jest fajnie, robimy parę zdjęć, ale gdy jedziemy dalej, po jakimś kilometrze, do samochodu dobiega kilka naprawdę zawziętych psów. Szczekają wściekle i gonią nas spory kawałek, nawet nieźle trzymają tempo pod górkę. Całe szczęście, że jesteśmy już w samochodzie, gdyby zaatakowały nas taką grupą podczas obiadu to mogłoby być krucho.
Na szczycie (ok. 2300 mnpm) oglądamy kapliczkę Bektaszytów i podziwiamy panoramę, widoki są rewelacyjne. Na górze pracuje kilku facetów, wygląda na to, że naprawiają zniszczenia powstałe zimą lub dokonane przez wandali. Pewnie przygotowują się na festiwal, który ma odbyć się tu za kilkanaście dni. Nie mamy wspólnego języka, ale chętnie pokazują wszystko. Zrozumiałem, że gdyby powietrze było dziś bardziej przezroczyste to powinniśmy zobaczyć Włochy, Grecję i Macedonię. Wskazują kierunki i lornetkę wymieniając nazwy państw.
Na dół wracamy o 17:30. Dzwonimy do Grzesia, nie znalazł mechanika, który podjąłby się naprawy, więc postanowił asfaltem jechać do domu. Szkoda, teraz zostaliśmy już tylko we dwójkę. Oby mu to koło nie odpadło gdzieś po drodze.
Wobec tego nie chcemy wracać do Berat, myślimy żeby jechać nad Jezioro Ochrydzkie. Nawigacja mówi, że mamy tam kilkaset kilometrów, bo trzeba wracać przez Corovode i objeżdżać cały Tomorr - my mamy inne zdanie. Jeżeli dojedziemy jakoś do Gramsh, które jest zaledwie kilkanaście km stąd to potem mamy już tylko około setki km asfaltem – przysłowiowy „rzut beretem”. Problem polega na tym, że na papierowej mapie też nie ma drogi do Gramsh a ja myślę, że powinna być, bo miasteczko leży dalej w tej samej dolinie, więc topograficznie nie dzielą nas żadne przeszkody. Tylko jak tam trafić? W osadzie pytam o drogę jakiś koleżków siedzących przy piwku, pokazują żeby jechać w tym kierunku, potem w dolinę i wzdłuż rzeki do Gramsh – tak jak myślałem - no to jedziemy.
Jakieś pół godziny błądzimy w drodze nad rzekę. Zjazd jest bardzo stromy, straszne wyboje i ogromne kamienie, nie wierzę, że to tędy, bo żadna osobówka nie ma tu szans, wykorzystuję chyba każdy centymetr prześwitu. Cofamy się, trafiamy na jakąś stromą ścieżkę dla pieszych (masakra), znów wracamy i jedziemy tą samą drogą, co wcześniej. Oczywiście nie ma żadnych znaków, nie ma też kogo zapytać o drogę. IGO się skończyło, odpalam SASPlanet i ostatecznie upewniamy się, że to musi być tędy.
Docieramy do rzeki, jeszcze wierzę, że może tu być jakaś droga, ale jedyna droga prowadzi przez most w przeciwnym kierunku. Wychodzi na to, że będziemy jechać korytem rzeki. Przy odrobinie wysiłku widać tam nawet koleiny, więc to musi być to. Ta „droga” to prawdziwe wyzwanie dla zawieszenia, wszystko, co dotychczas sporadycznie stukało i zgrzytało raz po raz, teraz odzywa się ze zdwojoną siłą z każdej strony na raz i to no-stop. Rzeka ma szerokość może 150 – 200 metrów, koryto wypełnione jest różnej wielkości kamieniami oraz pyłem przypominającym cement, który przywiera do wszystkiego. Mętna woda płynie tylko kilkoma skromnymi stróżkami.
Mamy trochę wątpliwości czy jechać tędy dalej. Jest 19-ta, za niecałą godzinę zrobi się ciemno. Mamy do wyboru: wlec się po tej „drodze” nie mając pewności, kiedy i czy w ogóle gdzieś dojedziemy lub wracać przez góry, znaną, ale długą i stromą trasą po ciemku. Rafał jest sceptyczny, ale ja upieram się żeby jechać jeszcze trochę i zobaczyć co będzie dalej. Wkrótce widać, że da się jechać nawet 20 km/h więc decyzja była słuszna. Wierzymy, że jeszcze dzisiaj zobaczymy ludzi.
Wtedy nawala sprzęgiełko, to znaczy nawalało już wcześniej – chwilami - jakby puszczało, terkotało i wracało po chwili do normy. Teraz terkocze na każdym wyboju, więc nie ma sensu dalej go męczyć, odłączam przedni napęd.
Jedziemy, więc korytem rzeki na tylnym napędzie. Omijam większe kamienie, zwalniam na dziurach, stuka coraz głośniej i głośniej, więc jadę coraz wolniej i wolniej. Schodzę do 5 km/h. Pojawia się trzecia, najgorsza, alternatywa: Spanie w samochodzie na obcej i brudnej od pyłu planecie, na której brak śladów życia.
Wtedy słyszę „wielki zgrzyt” a potem już cała serię takich zgrzytów. Wysiadam sprawdzić. Drążek stabilizatora wyleciał z mocowania w moście, teraz dynda sobie swobodnie a raczej nie swobodnie, bo na każdym wyboju ociera o most. Nie mogę go przykręcić, bo śruba zginęła gdzieś po drodze, więc próbuję go zdemontować - niestety moje klucze się do tego nie nadają. No trudno, najwyżej odpadnie, to tylko stabilizator. Niestety poruszamy się wolno i boję się, że będziemy musieli tej nikłej ścieżki szukać po ciemku albo tu zostać na noc. Morale w drużynie spada , delikatnie mówiąc.
Korytem rzeki Tomorrices robimy jeszcze może z 10 km. Już się nie cackam z zawieszeniem, jedziemy nie zważając na stuki, warunki pozwalają na 15 km/h. W pewnym momencie widać jakieś stado owiec, człowieka, wcześniej konia a w oddali jakiś domek. Dojeżdżamy bliżej ale do człowieka nie da się dojechać. Rafał idzie pogadać i upewnić się, że jesteśmy na dobrej drodze, ja tez wysiadam żeby zerknąć pod auto. Nagle słyszę krzyk: „Spierdalaj do samochodu! Psy!”. No to hyc i zamykam za sobą drzwi. Rafał na szczęście tez dobiegł do Patrola szybciej niż dwa psy pasterskie. Dlaczego w Albanii psy są tak agresywne? W Rumunii wielokrotnie spotykaliśmy psy pasterskie i o ile nie było zagrożenia dla stada to nie dawały oznak agresji. Tutaj już któryś raz zachowują się jak zaszczute. Dziadek idzie w nasza stronę – stary poraniony człowiek, widać że ma ciężkie życie – chyba próbuje przeprosić. Pytamy go o Gramsh pokazując na mapę, potwierdza, że dobrze jedziemy.
Za jakiś czas droga wiedzie między chaty, już nie jedziemy korytem rzeki, jest nadzieja, że dojedziemy dziś do miasta.
Tuż przed zapadnięciem kompletnych ciemności jakiś dziwny kształt majaczy na drodze.
- O! Gówno! Zobacz, jakie wielkie – słyszę od Rafała
- Nieeee, to się rusza – odpowiadam.
Po sekundzie tajemnica zostaje rozwiązana:
Omijam zakochane żółwie i jedziemy w kierunku drogi gruntowej, która jest już na nawigacji. Stamtąd dojedziemy do miasta. Jeździmy po takich wiejsko – górskich drogach wspomagając się halogenami.
Około 21:30 jesteśmy w Gramsh. Jest już ciemno i trochę błądzimy, przypadkiem wjeżdżam na deptak. Gramsh to chyba jakaś wczasowa miejscowość, bo o tej godzinie na deptaku są tłumy umalowanych panienek i ich przygotowanych na imprezę albańskich elegantów z postawionymi kołnierzykami. Słychać muzykę, jest ciepły wieczór, wszyscy dobrze się bawią. My próbujemy zawrócić z deptaku. Wygląda to tak, jakby ekspedycja Tonyego Halika po miesiącach tułaczki dotarła do Międzyzdrojów i zabłądziła. Rafał otwiera okno korbką, szyba głośno zgrzyta od kurzu i brudu. Wzbudzamy ogólną wesołość, teraz to my jesteśmy atrakcją turystyczną.
„Nic tu po nas” myślę sobie, jedziemy do większego miasta. Następny cel to Elbasan.
W Elbasan jesteśmy o 23:00. Szukamy hotelu i znajdujemy fajny 3-gwiazdkowy – tego nam dzisiaj potrzeba, i kolacji. Niestety żadnej czynnej restauracji o tej godzinie nie znajdujemy, kupujemy jedzenie w spożywczym, jemy w pokoju hotelowym i idziemy spać.
Kto by się spodziewał, że ten długi dzień skończmy w hotelu z klimą i prysznicem?