niedziela, 19 kwietnia 2015

Bye-bye America!

Jemy ostatnie potężne śniadanie w Denny’s i z Thousand Oaks już tylko jedziemy do Los Angeles rozliczyć się z samochodu. Autostrada robi się coraz szersza i jednocześnie coraz bardziej zakorkowana.


W LA odwiedzamy jeszcze największy dotychczas Walmart. Doznajemy jednak szoku kulturowego: Całe centrum handlowe pełne jest czarnych i meksykanów. Mijamy przedziwne i często groźnie wyglądające postaci. Całe wielodzietne rodziny na niedzielnym polowaniu. Kasjerki również podzielone są na dwie grupy etniczne, meksykańskie obsługują swoich klientów po hiszpańsku.
Chyba trafiliśmy na jedną z tych dzielnic, o kórych czytałem ze można dostać kulkę za koszulkę w nieodpowiednim kolorze. Robimy więc ostatnie zakupy, nagabywany przez "braci", z duszą na ramieniu, płacę za ostatnie tankowanie przez i Mulholland Drive kierujemy się do wypożyczalni by pożegnać naszego przyjaciela.


Wczesnym popołudniem rozliczamy się z samochodu i w lekko kontemplacyjnych nastrojach udajemy się na lotnisko.

Good bye America, we’re gonna miss you!


sobota, 18 kwietnia 2015

Santa Barbara

Dalej w kierunku Los Angeles, droga nr 1 łączy się już z autostradą i zupełnie traci swój widokowy charakter. Dzisiaj kilka razy tylko widzimy ocean. Odwiedzamy Santa Barbara, bardzo wczasowa miejscowość. Pełno tu sklepów, knajpek i innych atrakcji,







Nie do końca ogarniam tutejsze zasady związane z parkowaniem. To znaczy generalnie rozumiem je, mimo że skomplikowane, ale jak oni to egzekwują bez parkomatów?


W Santa Barbara wszystko jest opanowane przez korporacje i miasto nie ma klimatu dawnych lat, który tak bardzo podobał mi się w mniej skomercjalizowanych i odludnych miasteczkach. Dopiero odbijając na tankowanie do Ventura, odnajdujemy ręcznie malowane reklamy, rodzinne knajpki, country-owy klimacik.





Przed Malibu droga znów sięga oceanu i tu jest raczej nieciekawa, ale bardzo długa plaża tuż przy szosie. Spędzamy na niej trochę czasu mimo, że wieje zimny wiatr.




Choć zimno – nie pada, chcemy jechać z otwartym dachem i znów stosujemy genialnie prosty trick z ogrzewaniem.
Samo Malibu wygląda zupełnie inaczej niż Santa Barbara, tu się nie jeżdzi na wczasy - tu się mieszka.

Na noc stajemy w Thousand Oaks, oczywiście swoje dolary zostawiamy w sieci ABVI i ponownie już zaskakuje nas kreatywność korporacyjnego dekoratora wnętrz.


WTF of the day: Rob-a-bank
Bank, którego sama nazwa dyslektycznie zachęca by go obrabować.


piątek, 17 kwietnia 2015

Pacific Coast Highway

Najpiękniejsza droga świata to chyba prawda, na pewno najpiękniejsza, jaką dotychczas jechałem. Podróżując California State Route 1 co 5 minut trzeba stanąć na poboczu by podziwiać niesamowite widoki na ocean. Mijamy bary z tarasami zachęcające do wypatrywania wielorybów, które o tej porze roku wędrują wzdłuż brzegu z miejsc lęgowych.






Odwiedzamy Pfeiffer State Beach.







Piękny piasek, teren od lądu oddzielają wzgórza a tuż przy brzegu z wody wystają ogromne skały, w których fale rzeźbią tunele. Trochę za zimna woda na dłuższą kąpiel, moczymy się więc trochę i uciekamy. Fale są wystraczająco duże. by przewrócić człowieka i ciągnąć na głębinę. Z odważnych jest tylko jeden surfer w piance. Piękne i ciekawe miejsce, niesamowite że jest tu tylko kilkanaście osób, może to jeszcze nie sezon. Ja tak czy inaczej w dwie godzinki łapię buraka na kolejnych kilka dni.

Podziwiamy kolejne przydrożne atrakcje, rajską posiadłość, którą zabrała woda.




Jedziemy sobie dalej drogą uwiecznioną w co drugiej rajdowej grze komputerowej.



a wtem… słonie morskie! Początkowo myślę, że będą ze dwa-trzy i faktycznie wypatrzyłem pojedyńcze sztuki,



jednak po dojechaniu na właściwe siedlisko, naszym oczom ukazuje się widok przypominający plażę w Łebie w słoneczny dzień w szczycie sezonu.




Motel ABVI znajdujemy kilka mil w głąb lądu, w San Louis Obiospo. Wieczorem jeszcze wracamy nad ocean, podziwiać zachód słońca.



Bardzo zachecam każdego kierowcę na przejechanie tej drogi, moim zdaniem to absolutny mus, jeśli jednak ktoś nie ma czasu lub pieniędzy na wycieczkę po Pacific Highway 1, może zobaczyć film z przejazdu najciekawszego odcinka (nie mój).

Fun fact: Amerykanie mają program „Adopt-a-highway”. Jadąc po tutejszych drogach wielokrotnie mijamy takie znaki, ale również znaki informujące, że dany odcinek jest już zaadoptowany przez “Lucasa i przyjaciół” lub jakąś rodzinę, parafię, chór itp. To w połączeniu z drakońskimi karami za śmiecenie (500 – 1000$) powoduje, że drogi utrzymywane są w czystości. Kolejna ciekawostka, która w Polaka może tylko przyprawić o swędzenie czubka głowy.


czwartek, 16 kwietnia 2015

Krzemowa dolina

Przed opuszczeniem miasta hipisów robimy jeszcze rundkę po okolicy, ponownie pod most i dzielnicę domków z serialu pełna chata.








Skoro już jesteśmy w pobliżu to nie wypada ominąć kilku punktów w dolinie krzemowej. Zaczynamy od garażu HP w pięknej sielankowej dzielnicy Palo Alto. Ponownie zatapiamy się w raj przedmieść i american dream. Ja chcę tu mieszkać!



W Mountain View składamy niezapowiedzianą wizytę niewielkiej kwaterze głównej firmy znanej jako Google. Tu zaskakuje mnie otwartość i ogólny luz. Mimo braku miejsc parkingowych przy ulicy zajeżdżamy sobie na bezczela na parking dla pracowników, staję na pierwszym wolnym, wysiadam, mijam ochroniarzy i idziemy zwiedzać kampus. 





Dziś dzień strzyżenia, mimo to widzę wielu pracowników którzy notorycznie nie korzystają z tej okazji. Pewnie są zbyt zapracowani… 


Toyota Prius jest tu tak powszechan jak Fabia w Poznaniu.


Chwilę testujemy tutejsze rowery i udajemy się do trochę nudnego ale gościnnego muzeum Intela.




Odwiedzamy też siedzibę firmy IBM ale tylko po to, by zakosztować kontrastu między gościnnością Google a drutem kolczastym, barierkami i znakami ostrzegawczymi u IBM. Samej siedziby nawet ni widać bo jest gdzieś za wzgórzami schowana niczym swoiste rancho wstydliwego farmera.


Dzisiaj jeszcze mustang zawozi nas na pustą o tej porze roku, plażę nad Oceanem Spokojnym w miasteczku Marina.





Po raz pierwszy zatrzymujemy się w innej sieciówce Motel 6. Zaleta: jest 500 metrów od plaży, wada: brak darmowego WiFi - ale głupi ci amerykanie (bo tym razem to nie hindus).

WTF of the Day: Porsche 911 z rowerem na bagażniku dachowym – nie mam zdjęcia, musicie mi uwierzyć.