Za mostem jest już trochę luźniej ale przeżywam mały szok widząc takie zagęszczenie ruchu, jakieś nieznane mi oznaczenia, pasy dzielone z rowerzystami, mnóstwo zakazów skrętu. Na azymut nie da się jechać. Na szczęście mamy niezawodną mantę od Rafcia. Po stresującym dojeździe do motelu i przełknięciu pigułki w postaci ceny za nocleg, strasznie nakręceni idziemy pieszo zwiedzać miasto.
Spacerek trwa 7 godzin, robimy około 20 kilometrów po krętych i stromych ulicach tego pięknego miasta. Wieczorem, ekstremalnie wykończeni wracamy do motelu i przesiadamy się na mustanga aby zobaczyć zachód słońca nad oceanem i zlokalizować słynny most Golden Gate w kolorze międzynarodowej pomarańczy. Po zachodzie zdecydowanie łatwiej jeździ się po tym mieście, chaos uliczny znika.
San Francisco różni się od Los Angeles ukształtowaniem terenu, co za tym idzie architekturą, na którą składają się ciasno upchane piętrowe domy. Na ulicach sporo bezdomnych, hipsterów i innych podejrzanych typów. Kręcą się tu tysiące chińczyków, nie tylko w China Town ale wszędzie. Nawet w centrum nie ma kociaków jak w LA, całość robi niegościnne wrażenie. Woję chyba towarzystwo rednecksów z pustyni, co zresztą demonstruje mój niezawodny kapelusz. Są tu oczywiście miejsca na wzgórzach, w których mieszkanie jest pewnie równie przyjemne jak w Beverly Hills, ale w przeciwieństwie do LA, najgorzej jest w centrum. Niemniej jednak wycieczka jest wspaniała dostarcza nam wielu momentów „łał”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz