niedziela, 12 kwietnia 2015

Dolina śmierci

No wiec w Vegas też jest czasem pusto…. 7:00 rano w niedzielę: kolejne ghost town.  Zmierzamy do Death Valley, Tawan ma tu blisko (czołgiem) nam dojechanie zajęło 3 dni. Najpierw jest Dante’s View,  wzniesienie z szerokim widokiem na piekielnie gorącą i suchą dolinę śmierci. Warto tu zajechać, bo dolina wygląda naprawdę niezwykle barwnie a widoczność jest na kilkaset kilometrów. Najlepsze oświetlenie jest właśnie przed południem, czyli teraz.





Gdy już nasycamy się tymi krajobrazami, jedziemy w dół sprawdzić te atrakcje z bliska.

Na dnie w Visitors Center kupujemy bilety, tu mimo ekranu wyświetlającego temperaturę, nie czuje się zupełnie nazwy, mogłoby być: life valley. Wszędzie zielono, drzewa, palmy, stacje benzynowe, sklepy, motele, trawka i tak dalej. Tak wyobrażam sobie Miami, tylko brakuje plaży.

Oczywiście już kilometr dalej w głąb doliny, nazwa staje się jak najbardziej adekwatna do rzeczywistości. Roślinność zredukowana jest do niewielkich pożółkłych chwasto-krzaczków a i to widać z rzadka. Zbliża się południe, upał narasta. Droga rewelacyjna, jakby ją wczoraj oddali do użytku, w Polsce ze swiecą takich szukać a tu? Wszytsko dostępne dla turystów w Mustangu, żaden tam szuterek. Pełna kultura.

Odwiedzamy Bad Water.



Artist Palette.





Nie decydujemy się już na spacer do wędrujących kamieni.

Najwyższa temperatura, jaką tu rejestrujemy to 107 st. Fahrenheita, czyli prawie 42 st. Celcjusza, Nadal jedziemy z otwartym dachem, lecz opuszczając dolinę zamykamy go już i odpalamy klimatyzację.

Wyjeżdząjąc z doliny mijamy jeszcze kawałek piaszczystej pustyni w stylu sahary.


Szukam stacji radiowych których da się słuchać, co w praktyce oznacza stacje country, a tu w okolicy na odcinku 3 MHz chyba z 10 stacji kaznodzejów-naciągaczy. W końcu cos tam się udaje znaleźć. W USA jest taki, niespotykany chyba u nas, rodzaj audycji radiowej, w której prowadzący po prostu gada sam. Nie ma żadnego gościa, dialogu, po prostu monolog w którym koleś wywnętrza swoje przekonania, nieważne czy religijne czy polityczne - dziwne i dla mnie, niestrawne.

Po kolejnych godzinach za kółkiem, bardzo już zmęczony długim górskim odcinkiem dojeżdżam do Lone Pine, miasteczka znanego z westernowych planów filmowych. Mój radar kieruje nas do fajnego motelu prowadzonego oczywiście przez… hindusa.



Tej nocy śpimy tuż pod Mount Whitney – najwyższą górą w Stanach Zjednoczonych (nie licząc Alaski – ale pierdoły z tych amerykanów, to jest najwyższy czy nie jest, kurdę! „Paliłem, ale się nie zaciągałem” :P)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz