Na wjeździe wita nas strażnik wyglądający dokładnie jak ten z bajki o Yogim, nie zrobiłem mu zdjęcia więc jest takie:
Potem już otaczają nas wiewiórki, kojoty, sarenki i inne baśniowe stworzenia, ufnie zbliżające się do drogi i parkingów. W połączeniu z kukawkami, które widywaliśmy parę dni wcześniej, to poznaliśmy już sporą część lokalnej fauny.
Z nadmiaru wrażeń gubię drogę na parking i musimy skorzystać z kursujących tu co chwilę autobusów, wożących turystów między wodoaspadami a parkingami.
Po zjechaniu z gór, znów trafiamy na autostrady wiodące wzdłuż żyznych sadów i pól. Na drogach ruch bardzo zróżnicowany. Od europejskiego różni się dużą liczbą pickupów (50% aut) oraz innych SUVów, trochę osobówek (zadziwiający spory udział producentów japońskich jak Honda, Toyota i Mazda), sporo chopperów.
Charakterystyczne są ogromne kampery wielkości autobusów, jest tego naprawdę dużo w USA. Część z nich ma na bokach przymocowane rowery, co nie dziwi. Przynajmniej połowa z nich dodatkowo na sztywnym holu ciągnie samochód osobowy lub terenowy. Pewnie jak już zakotwiczą gdzieś to chcą mieć możliwość podjechania kilkanaście mil „po bułki” – normalne.
Amerykańskie autostrady poza wieloma zaletami, mają i wady, jest tu bardzo niskie ograniczenie prędkości. Najwyższe, jakie spotkałem to 70 mil/h (112 km/h). Jak żyć?
Nocujemy w sprawdzonej już sieci ABVI w miasteczku Manteca. Magda wyrabia u hindusa kartę rabatową na dalsze noclegi w tej sieci. Obiadokolację w postaci ogromnych hamburgerów jemy w In-n-Out. Obsługuje nas Jesus. Po kolacji dostaje od Magdy karnet do parku Yosemite, ważny jeszcze przez 6 kolejnych dni.
WTF of the Day:

Brak komentarzy:
Prześlij komentarz